Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jak to? Zawahała się.

– Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz – dodałem.

Ścisnęła moją dłoń.

– Powinnam była trzymać Billy’ego z dala od dzieci. Podjęłam niepotrzebne ryzyko.

A zatem Julia wciąż bardziej podejrzewała Billy’ego niż męża.

– Rozumiem. Co twoim zdaniem mogłaś zrobić?

– Nie powinnam była się zgodzić na adopcję. Nie mieliśmy doświadczenia w wychowywaniu trudnych dzieci. A poza tym Darwina nie interesowało odgrywanie roli ojca.

– Nalegał.

– No to mogłam od niego odejść. Z tego i innych powodów. Poczułem, że pojawiła się okazja, by wrócić do sprawy bezpieczeństwa Tess.

– Czy te inne powody wciąż są aktualne? – zapytałem delikatnie. – Billy’ego nie ma w domu, ale Tess wciąż jest narażona na innego rodzaju stresy… i Garret także.

– Masz na myśli wybuchowy charakter Darwina?

– Tak.

– Rozmawiałam z matką. Mogę wziąć dzieci i wyjechać z nią na Vineyard.

– Dobre rozwiązanie.

– Tylko nie wiadomo, co na to powie Darwin.

– Myślę, że kapitan Anderson zapewni ci ochronę policyjną. Przynajmniej na jakiś czas.

– W porządku. – Nie wydawała się zadowolona z tej ochrony.

– Ja także będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebowała. Ścisnęła mocniej moją dłoń, a potem podniosła ją do ust i pocałowała.

– Jakim cudem tak szybko stałeś mi się tak bliski?

– Sam sobie zadaję to pytanie.

– I co?

– Zrządzenie losu.

Julia zamknęła oczy i powoli wsunęła moją rękę za dekolt sukienki, pod koronkową halkę, na pierś. Poczułem, że dotyk moich palców wywołuje u niej gęsią skórkę. Kiedy dotknęły sutka, nabrzmiał, a z ust Julii wydobył się jęk rozkoszy, jaki wydaje ktoś, kto się obudził i przeciąga w ciepłej pościeli.

Każdy mężczyzna marzy o kobiecie, która będzie mu nie tylko oddana, ale także utwierdzi go w poczuciu własnej wartości, równoważąc jego męskość taką samą lub większą dozą kobiecości. Julia była takim rzadkim przypadkiem.

Gdy raz jej dotknąłem, chciałem ją dotykać wszędzie. Położyłem jedną rękę na jej kolanie, tuż nad rąbkiem sukienki, a drugą objąłem za szyję. Przyciągnąłem ją do siebie tak, żebym mógł rozpiąć suwak sukienki na plecach. Położyła mi głowę na ramieniu, przyzwalająco i z gotowością. Ale nie mogłem tego zrobić. Przesunąłem rękę w dół po materiale wzdłuż kręgosłupa. Pocałowałem ją w policzek i z powrotem usiadłem na kanapie.

– To nie najlepszy moment – stwierdziłem. – Dopiero co wróciłaś z pogrzebu córki, targają tobą różne uczucia, których do końca nie rozumiesz.

Skinęła głową, niemal ze wstydem.

– Poza tym już późno. Muszę wracać do domu – powiedziała.

Wstaliśmy. Czuliśmy się niezręcznie, godząc się z tym, że nie będziemy się kochać.

– Zostajesz tylko do jutra czy na dłużej? – zapytała.

– Rano wyjeżdżam, ale tylko na jeden dzień. Potem wracam.

– Moglibyśmy się gdzieś spotkać w piątek wieczorem – zaproponowała.

Wyglądało na to, że przestało jej zależeć na zachowaniu pozorów.

– Już nie boisz się tego, że Bishop kazał mnie śledzić?

– Dzisiaj nie. Bardziej bałam się, że mogłabym się z tobą nie zobaczyć.

– To objaw paranoi. Strachu, który nie ma podstaw w rzeczywistości. – Uśmiechnąłem się. – Codziennie mam do czynienia z takimi przypadkami.

Czwartek, 27 czerwca 2002

Obudziłem się tuż po piątej rano. Serce waliło mi jak młotem. Zapaliłem lampkę nocną, ale ani w pokoju, ani na zewnątrz nie zobaczyłem niczego niepokojącego. Wstałem i podszedłem do przesiiwanych szklanych drzwi, które wychodziły na niewielki taras. Wiała lekka bryza i żaglówki kołysały się na falach. Wyszedłem na dwór, żeby odetchnąć morskim powietrzem. Pomimo wczesnej pory było dosyć ciepło. Chyba ten spokój tak mnie zdenerwował. Brakowało mi głuchego warkotu holowników i barek płynących po Mystic River w Chelsea, zapachu rozgrzanej ropy, błysków świateł nielicznych samochodów przejeżdżających rankiem przez Tobin Bridge. Ale coś mi podpowiadało, żeby odrzucić to najprostsze wyjaśnienie. Wróciłem do pokoju i wykręciłem numer do domu, by odsłuchać pocztę głosową. Ostatni, zaledwie czterdzieści jeden minut wcześniej, nagrał się Billy. Serce zaczęło mi szybciej bić.

– Nie mogę zrozumieć, dlaczego oni nigdy nie zamykają okna w łazience na piętrze. – Mówił urywanym głosem, nieskładną mową, jak to nazywamy w psychiatrii. – Nie zamykają go nawet, gdy wyjeżdżamy z wyspy i przenosimy się do mieszkania na Manhattanie, czyli właściwie także na wyspę, ale czasami o tym zapominam. Tak jakby myśleli, że włamywacz nie zauważy tego okna, bo ma matową szybę… Głupki. Chyba że myślą, że nikt go nie zauważy, bo zasłania je dąb, ale on tylko ułatwia sprawę, jeśli ktoś potrafi się wspinać na drzewa. Między gałęziami nikt cię nie zobaczy. Ochroniarze Darwina to nie żadna Tajna Służba. – Zaśmiał się, ale był to krótki, niespokojny śmiech, który zdawał się świadczyć, że Billy jest albo naćpany, albo bardzo przestraszony, albo pobudzony. – Tak czy owak, kłopot z brakiem forsy mam na razie rozwiązany. Nie będę już więcej zawracać panu głowy. – Znowu się zaśmiał. Minęło kilka sekund. – Myślę, że tam, w szpitalu, uwierzył mi pan. Dlatego dzwonię. Chcę, by pan wiedział, że miał pan rację. Tak naprawdę jedyną osobą, której pragnąłem zrobić krzywdę, był ojciec. – Odłożył słuchawkę.

Zacząłem chodzić po pokoju, głaszcząc się po wygolonej do skóry czaszce. To taki nerwowy tik, który się objawia, gdy czuję, że stało się coś złego. Billy jest na wyspie – albo był. I jeśli nie blefował, to włamał się do domu Bishopa i ukradł coś cennego. Wróciłem myślami do naszej rozmowy w Payne Whitney, gdy zastanawiałem się, czym mógł się kierować morderca Brooke, i przeszły mi ciarki po skalpie. Billy miał rację. Powiedziałem, że przyczyną jego agresji jest chęć zranienia ojca. Modliłem się, żeby tym razem chodziło o kradzież zegarka, pierścionka lub kasetki z pieniędzmi, a nie o zrobienie krzywdy małej Tess.

Wziąłem prysznic i wciągnąłem dżinsy. Następnie zadzwoniłem do domu Northa Andersona. Było dopiero dwadzieścia po piątej, ale musiałem go poinformować, że Billy jest – lub był – w pobliżu i włamał się do domu Bishopa.

Po kilku dzwonkach telefon odebrała Tina.

– Halo – odezwała się zaspanym głosem.

– Tina, przepraszam, że cię budzę. Mówi Frank Clevenger.

Tina darowała sobie wymianę uprzejmości.

– Czy North dodzwonił się do ciebie?

– Nie. – Wziąłem z biurka telefon komórkowy i stwierdziłem, że na wyświetlaczu widnieje napis: „Brak zasięgu”. – A szukał mnie? – Spojrzałem na sufit, przeklinając stalowo-betonową konstrukcję blokującą sygnał.

– Około godziny temu pojechał do izby przyjęć. Coś się stało Tess Bishop.

Zakręciło mi się w głowie.

– Co takiego? Powiedział coś więcej?

– Doszło u niej do zatrzymania oddechu.

– Gdzie jest ten szpital?

– Przy South Prospect Street obok Vesper Lane. Nazywa się Nantucket Cottage. To niecałą milę za miastem. Wszędzie znajdziesz niebieskie znaki informacyjne, które zaprowadzą cię na miejsce. Nie zabłądzisz.

– Dzięki, Tina.

– Przykro mi, że miałam dla ciebie złe wiadomości, Frank. Bardzo bym chciała się z tobą zobaczyć. Może gdy to wszystko się uspokoi…

– Na pewno się zobaczymy.

Zbiegłem po schodach do holu. Kobieta w recepcji powiedziała mi, jak dojechać do szpitala, ale przemykając w ciemności ulicami, stwierdziłem, że wystarczy trzymać się małych fosforyzujących liter „H”, by dotrzeć na miejsce bez przeszkód. Jeszcze jedna cecha Nantucket: nic na wyspie nie pozostawiono przypadkowi. Wszystko jest oznakowane. Przez czterysta lat mieszkańcy Nantucket powoli wygładzili tu wszystkie kanty i zlikwidowali jakąkolwiek możliwość niespodzianki, upodobniając wyspę do pięknych, gładkich, martwych kawałków drewna, jakie fale wyrzucają na jej brzeg.

Przypomniałem sobie, że w takich miejscach dzieją się rzeczy, które przypominają ludziom, że są żywi i wciąż potrafią reagować po ludzku. Historie miłosne, w których pełno zazdrości, cierpienia i zemsty. Głęboka depresja. Alkoholizm i narkomania. A od czasu do czasu zatrute owoce zaczynają wydawać niektóre okropne przypadki psychopatii, które mają tu czas, by się groteskowo wykoślawić, niczym posępne sękate drzewo.

36
{"b":"116577","o":1}