Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Chcę na chwilę wysiąść przy River House. Nie zajmie mi to więcej niż minutę.

W odpowiedzi dodał gazu i ruszył 67 Ulicą, po czym skręcił w Drugą Aleję.

Patrzyłem tępo na nie kończący się ciąg butików, drogerii i sklepów ze sprzętem elektronicznym, gdyż myślami byłem przy Tess Bishop – drugiej bliźniaczce. Nawet w połowie nie byłem przekonany o winie Billy’ego. Coś mi mówiło, że morderca wciąż czai się w domu Bishopów.

Zastanawiałem się, czy udałoby mi się przekonać wydział spraw społecznych na Nantucket, żeby przejął opiekę nad dzieckiem do czasu wyjaśnienia sprawy. Jednak szansę na to były niewielkie, gdyż prokurator okręgowy ograniczył dochodzenie do Billy’ego.

Jedynym wyjściem byłoby nakłonić Julię Bishop do umieszczenia córki w bezpieczniejszym miejscu. Wiązało się z tym pewne ryzyko: gdyby powiedziała o moich podejrzeniach mężowi, niemal na pewno zamknąłby przede mną – i przed Andersonem – drzwi swojego domu.

Wciąż się zastanawiałem, czy porozmawiać otwarcie z Julią, kiedy taksiarz odwrócił się do mnie i zapytał:

– Pan stąd?

– Nie. Mieszkam w Bostonie.

– Co pana tu sprowadza?

– Jestem psychiatrą. Przyjechałem do pacjenta.

Przez chwilę przyglądał mi się we wstecznym lusterku, po czym znów przeniósł wzrok na ulicę.

– Musi pan być dobry, skoro sprowadzili pana aż z Bostonu.

– Siedzę w tym już trochę czasu.

Kiwnął do siebie głową.

– Leczy pan schizofreników? – zapytał po dłuższej chwili. – Miał pan takich pacjentów?

– Wielu.

Znowu pokiwał głową, ale nic nie powiedział.

– Dlaczego pan pyta? – zagadnąłem go.

– Mam córkę – odparł. – Dwudziestosześcioletnią.

– Choruje na schizofrenię?

– Od siedemnastego roku życia. – Ostro skręcił w 52 Ulicę. – To moje jedyne dziecko.

Nie odezwałem się. Nie chciałem słuchać kolejnej historii, jakbym się obawiał, że moje własne życie się rozpadnie i zagubi wśród przepływających mi przez pamięć tysięcy epizodów z życia innych. Znów wyjrzałem przez okno.

– Ma na imię Dorota – odezwał się Puzick. – Mieszka w Polsce razem z matką. W Warszawie.

Teraz historia miała nazwę i miejsce oraz matkę i ojca. Te drobne szczegóły wystarczyły, by rozwiać moją niechęć do wysłuchania jej dalszego ciągu. Gdybym miał być skałą, najpewniej byłby ze mnie pumeks – twardy z zewnątrz, ale wchłaniający wszystko jak gąbka.

– Jak to się stało, że pan mieszka tutaj, a one tam? – zapytałem.

– Zostawiłem je – odparł krótko Puzick. – Uważaj, starucho! – Gwałtownie skręcił kierownicą, aby nie potrącić starszej kobiety, która wtargnęła na jezdnię. – Zostawiłem je – powtórzył.

– Dlaczego?

– Zakochałem się w Amerykance. Nie chciałem się znowu żenić. – Wzruszył ramionami – Wyjechałem, kiedy Dorota miała dziewięć lat. – Nagle zjechał do krawężnika i oznajmił: – River House.

Otworzyłem drzwi, ale nie wysiadłem.

– Dziewięć łat – powtórzyłem.

Zmarszczył brwi.

– Niech pan idzie. Załatwi, co ma pan załatwić. Ja poczekam.

Wzdłuż chodnika stał sznur czarnych limuzyn z szoferami.

Wysiadłem i spojrzałem na River House. Ogromną, otwartą teraz bramę z kutego żelaza osadzono na wapiennych słupach z napisem „Teren prywatny”, zwieńczonych figurami orłów z głowami obróconymi do siebie. Za bramą był wyłożony granitową kostką podjazd, który oddzielał wspaniały, tonący w zieleni dziedziniec od wejścia do budynku pilnowanego przez dwóch odźwiernych stojących pod rozłożystą zieloną markizą.

Miejsce to emanowało bezczasowością, bezpieczeństwem i elitarnym spokojem.

Zadarłem głowę, by przypatrzeć się budynkowi, który zajmował cały kwartał. Miał piętnaście pięter, z których trzy pierwsze wzniesiono z wapienia, a pozostałe z cegły. Mur miejscami porastał bluszczem. Narożny penthouse, który Darwin Bishop nazywał swoim domem, zajmował dwie kondygnacje. Wyróżniał się ciągiem kolumn wysokich na dwa piętra i ogromnym tarasem, który miał bez mała sto metrów kwadratowych.

Zszedłem nad brzeg East River i spojrzałem na panoramę rozciągającą się pomiędzy Queensboro Bridge po lewej stronie a Williamsburg Bridge po prawej. Miałem przed sobą słynne symbole amerykańskiego przemysłu: gigantyczne kominy, budynek Citibanku i słynny neon Pepsi-Coli. Mój wzrok prześlizgnął się ponad nimi i zatrzymał na urokliwych ruinach na Roosevelt Island.

Miałem to, po co tu przyszedłem: namiastkę uczucia wielkości, którego Darwin Bishop musiał doznać, gdy kupił tu mieszkanie. Obejmował w posiadanie nieruchomość znajdującą się w centrum cywilizowanego świata – bezpieczną przystań oddaloną o niecałą milę od hotelu Waldorf-Astoria, katedry św. Patryka, Radio City Music Hall i Central Parku. Tu nikt nie mógł powiązać go z facetem z Brooklynu figurującym w kartotece policyjnej. Ruszyłem z powrotem do taksówki.

– Już? – zdziwił się Puzick. – Tak szybko się pan uwinął?

– Sprężyłem się.

– Tam podobno kiedyś mieszkała Garbo – poinformował mnie, pokazując na budynek stojący po przeciwnej stronie River House.

– Garbo? – powtórzyłem. – Naprawdę?

– Tak mówią. – Ruszył z powrotem w stronę Pierwszej Alei, zmierzając do Trasy Roosevelta, by nią pokonać resztę drogi do centrum. Dwa razy spojrzał na mnie we wstecznym lusterku, ale nic nie powiedział.

– Odwiedza pan córkę w Polsce? – zachęciłem go.

– Co roku, przysięgam na Boga. Ale widocznie za rzadko… – Głos mu zamarł.

Wiedziałem, czego Alex Puzick poszukuje. Przebaczenia. Spojrzałem na plastikowego Jezusa przyklejonego do deski rozdzielczej.

– To, że pan odszedł od żony, nie wywołało choroby córki.

Nie odwrócił się, nawet nie spojrzał w lusterko.

– Tak pan sądzi? – powiedział to tak, jakby się modlił, żeby to była prawda.

– Widzę, że się pan tym zadręcza. Martwi się pan o córkę.

Westchnął.

– Powinienem był z nimi zostać – mruknął bardziej do siebie niż do mnie.

Może tak, a może pogorszyłoby to tylko sprawę. Mogłem jedynie być pewien tego, że człowiek, którego znałem zaledwie od piętnastu minut, cierpiał tak bardzo, że udzielał mi się jego ból.

– Opuścił pan żonę i córkę, bo się pan zakochał. To znaczy, że działał pan z porywu serca. Zachował się pan uczciwie wobec siebie. Nie wiem, co sprawiło, że Dorota utraciła władzę nad swoimi emocjami, ale na pewno nie to.

– Mówi to pan z taką pewnością…

– Wykonuję tę pracę od bardzo dawna. – Nachyliłem się do niego. – Wiem, co mówię.

Wyraźnie się odprężył.

– Zobaczę się z nimi w następnym miesiącu. Za pięć tygodni.

Opadłem z powrotem na siedzenie.

– W porządku.

Żaden z nas już się nie odezwał, póki nie zatrzymaliśmy się na Beaver przed numerem 25. Wysiadłem z taksówki i podszedłem do okna z przodu, żeby zapłacić Puzickowi.

– Na koszt firmy – oświadczył.

Taksometr wybił jedenaście dolarów i trzydzieści centów. W ręku trzymałem dwudziestkę.

– Nie musi pan tego robić.

– Nie muszę. Pan też nie musiał. Jesteśmy kwita.

Pojechałem windą na siódme piętro do Archiwum Akt Sądowych, gdzie dwóch urzędników usiłowało się uporać z kilkunastoosobową kolejką. Musiałem czekać niemal godzinę, nim przyszła moja kolej. Kiedy stanąłem przy ladzie, bardzo młoda Azjatka z poważnym wyrazem twarzy i wielkimi okrągłymi srebrnymi kolczykami w uszach poinformowała mnie, że za sprawdzenie w bazie danych kryminalnej przeszłości Darwina Bishopa muszę zapłacić szesnaście dolarów. Wydruk będzie zawierał numer sprawy i postanowienie, jakie zapadło w każdej ze spraw, które wytoczono Bishopowi od połowy lat siedemdziesiątych. Nie miałem nic przeciwko płaceniu, ale mina mi zrzedła, gdy urzędniczka poinformowała mnie, że po wydruk mam przyjść następnego dnia.

– Współpracuję z policją nad pewną sprawą – oświadczyłem. – Te dane są mi potrzebne na dzisiaj. Naprawdę.

– Jest pan policjantem? – zapytała z niedowierzaniem.

– Psychiatrą – odparłem. – Ale pracuję dla policji nad sprawą dotyczącą rodziny Darwina Bishopa.

17
{"b":"116577","o":1}