Литмир - Электронная Библиотека

— A Mven Mas?

— Pisze książkę o stanach emocjonalnych. Do swego osobistego użytku też nie ma wiele czasu. Akademia Stochastyki i Badania Przyszłości wyznaczyła go na doradcę pańskiego „Łabędzia”. Gdy tylko zostaną zebrane odpowiednie materiały, będzie się musiał pożegnać z książką.

— Szkoda! To ważny temat. Czas najwyższy na zrozumienie wartości sił emocjonalnych — stwierdził Erg Noor.

— Obawiam się, że Mven Mas nie jest zdolny do chłodnej analizy — ozwała się Veda.

— Tak też być powinno, w przeciwnym wypadku nie napisałby nic wybitnego — odparł Dar Wiatr podnosząc się jednocześnie z miejsca.

— Do następnego spotkania! Kończcie jak najszybciej wasze sprawy, bo się nie zobaczymy inaczej — Niza i Erg uścisnęli dłonie przyjaciołom.

— Zobaczymy się — powiedział Dar Wiatr z przekonaniem. W najgorszym razie spotkamy się na pustyni El Homra przed startem.

— Przed startem — zgodzili się astronauci.

— Chodźmy, aniele nieba — Veda wzięła Dara Wiatra pod ramię udając, że nie dostrzega zmarszczki między jego brwiami. — Zapewne dokuczyła już panu Ziemia?

Dar Wiatr stał, z trudem utrzymując równowagę na chwiejnej podstawie jako tako skleconego rusztowania, i spoglądał w dół w straszliwą otchłań między ruchomymi chmurami. Tam była nasza planeta, której ogrom czuło się nawet tu, w odległości pięć razy większej od jej średnicy. Widoczne były szarawe kontury kontynentów i ciemno-fioletowe — mórz.

Dar Wiatr poznawał znane mu ze zdjęć jeszcze od czasów dzieciństwa zarysy. Oto wklęsła linia przekreślona poprzecznie pasmami gór. Po prawej stronie lśni morze, po lewej, na wprost — wąska dolina podgórza. Miał szczęście: chmury rozsunęły się akurat nad tym wycinkiem planety, na którym pracuje właśnie Veda. Tam, u stóp prostych stoków spiżowociemnych gór znajduje się gdzieś starodawna pieczara, zbiegająca obszernymi tarasami w dół, w głąb Ziemi. Tam Veda wykrywa wśród zakurzonych i niemych odłamków dawnego życia te drobiny prawdy historycznej, bez której nie można rozumieć współczesności ani przewidywać przyszłości.

Dar Wiatr, przechylony przez platformę z rowkowanych arkuszy brązu cyrkonowego, przesłał w myśli pozdrowienie do tego odległego punktu znów kryjącego się pod napływającymi z zachodu, pierzastymi chmurami, które połyskiwały jaskrawym blaskiem. Nocna ciemność wznosiła się tam niby ściana ozdobiona błyskami gwiazd. Warstwy chmur nasuwały się jedna nad drugą niczym olbrzymie tratwy. Pod nimi, w ciemniejącej przepaści, powierzchnia Ziemi przesuwała się ku ścianie mroku, jak gdyby na zawsze pogrążając się w niebyt. Delikatna zorza zodiakalna otulała planetę od strony zacienionej, połyskując w czarnej otchłani kosmosu.

Nad oświetloną stroną planety zawisła błękitna zasłona obłoczna odzwierciedlająca potężne światło stalowoszarego Słońca. Kto by spojrzał na chmury bez zaciemniających filtrów, niechybnie postradałby wzrok, podobnie jak ten, komu przyszłaby myśl obrócenia się w stronę groźnego źródła światła bez ochrony, jaką stanowi ośmiusetkilometrowa warstwa atmosfery. ziemskiej. Krótkofalowe, przenikliwe promienie Słońca — pozafiołkowe i rentgenowskie — biegły potężnym potokiem, zabójczym dla każdego życia. Łączyła się z nimi nieustanna ulewa cząstek kosmicznych. Nowo wybuchające gwiazdy wysyłały w przestrzeń swoje śmiercionośne promienie. Tylko skuteczna ochrona skafandrów ratowała pracujących od zagłady.

Dar Wiatr przerzucił pas ochronny na drugą stronę i ruszył po belce wspornika w kierunku Wielkiej Niedźwiedzicy. Gigantyczna rura była już połączona i miała przebiegać wzdłuż całego przyszłego satelity. Z obydwu jej końców wznosiły się ostre trójkąty podtrzymujące ogromne dyski emanatorów pola magnetycznego. Gdy zostaną ustawione baterie, które przetworzą błękitne promieniowanie Słońca w prąd elektryczny, można będzie usunąć zabezpieczenia i posuwać się wzdłuż magnetycznych linii zasilających, mając na piersi i na plecach płyty kierunkowe.

— Chcemy pracować także w nocy — zabrzmiał nagle w jego hełmie głos młodego inżyniera Kada Lajta. — Oświetlenie obiecał nam dać komendant „Ałtaja”!

Dar Wiatr spojrzał w dół, gdzie niby uśpione ryby wisiały rakiety towarowe. Wyżej, pod płaskim parasolem stanowiącym ochronę przed meteorytami i Słońcem, pływała w przestrzeni zmontowana z arkuszy wewnętrznego poszycia tymczasowa platforma, na której sortowano i układano dostarczone przez rakiety części. Tam też się skupiali, jak rój pszczół, pracownicy połyskując niczym świętojańskie robaczki, gdy odbijające promienie skafandry wychylały się spod parasola. Sieć olinowań i przewodów wychodziła z czarnych otworów rakiet. Wyżej, wprost nad zmontowanym rusztowaniem, grupa ludzi przybierając dziwaczne, często nawet śmieszne pozycje, krzątała się dokoła ciężkiej maszyny. Jeden tylko pierścień z brązu berylowego o powłoce borazonowej ważyłby na Ziemi co najmniej sto ton. Tutaj ten olbrzym posłusznie zwisał na cienkiej linie, która miała wyrównywać prędkości własne obiegu dokoła Ziemi wszystkich tych jeszcze nie zmontowanych części.

Pracujący tu ludzie, gdy się przyzwyczaili do bardzo małej siły ciążenia, nabrali sprawności i zręczności w ruchach. Jednakże tych sprawnych pracowników mieli zastąpić niebawem nowi. Długotrwała praca w warunkach zredukowanej siły ciążenia powodowała zmiany w krwiobiegu, które mogłyby trwać nadal po powrocie na Ziemię i spowodować ciężkie schorzenie, czyniące ze zdrowych ludzi inwalidów. Toteż każdy przebywał na satelicie nie więcej, niż sto pięćdziesiąt godzin roboczych i powracał na Ziemię po przejściu kwarantanny reaklimatyzacyjnej na stacji „Rozdroże”, obiegającej planetę na wysokości dziewięciuset kilometrów.

Dar Wiatr, kierując budową, starał się nie przemęczać fizycznie, mimo że nieraz gorąco pragnął pomóc w pracach, aby je przyspieszyć. Musiał wytrwać tu, na wysokości pięćdziesięciu siedmiu tysięcy kilometrów, przez kilka miesięcy.

Praca nocna umożliwiała przyspieszenie terminu powrotu młodych przyjaciół na Ziemię i powołanie zmiany przed właściwym czasem. Drugi statek planetarny przydzielony do budowy, „Barion”, znajdował się na pustyni w Arizonie, gdzie przy ekranach telewizyjnych i pulpitach mechanizmów rejestracyjnych czuwał Grom Orm.

Decyzja prowadzenia prac bez przerw, w godzinach lodowatej nocy kosmicznej mogła znacznie przyspieszyć montaż. Dar Wiatr nie chciał rezygnować z takiej możliwości. Monterzy otrzymawszy pozwolenie, rozproszyli się na wszystkie strony, rozwieszając jeszcze bardziej skomplikowaną pajęczynę przewodów i olinowań. Statek planetarny „Ałtaj”, który był bazą mieszkalną dla pracowników budowy, dotąd wiszący nieruchomo przy belce wspornikowej, nagle odcumował liny z blokami, wiążące jego właz z rusztowaniem satelity. Długie strugi oślepiających płomieni trysnęły z jego silników. Ogromne cielsko statku obróciło się szybko. Ani jeden dźwięk nie przeszył przestrzeni międzyplanetarnej. Sprawnemu dowódcy „Ałtaja” wystarczyło zaledwie kilku wybuchów silnika dla odejścia na wysokość czterdziestu metrów od miejsca budowy i obrócenia swych reflektorów lądowania ku platformie montażowej. Pomiędzy statkiem a rusztowaniem na nowo poprowadzono liny komunikacyjne i cała masa zawieszonych w przestrzeni przedmiotów znów uzyskała względną nieruchomość, nie przerywając jednocześnie swego krążenia dokoła Ziemi z szybkością około dziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę.

Z położenia mas obłocznych Dar Wiatr wywnioskował, że budowa znalazła się obecnie ponad antarktycznym rejonem planety, co oznaczało, że wejdzie niebawem w cień rzucany przez Ziemię. Udoskonalone ogrzewacze skafandrów nie są w stanie całkowicie oprzeć się lodowatemu oddechowi przestrzeni kosmicznej i biada temu podróżnikowi, który by przez lekkomyślność zużył zbyt szybko energię swoich baterii! W ten sposób zginął architekt montażu, ukrywszy się przed nagłym deszczem meteorytów w wyziębionym wnętrzu otwartego kadłuba rakiety, w którym już nie doczekał się przejścia na stronę słoneczną… Inny inżynier został zabity przez meteoryt. Wypadków takich nie możną przewidzieć, nie można im także zapobiec z góry. Budowa satelity zawsze pociąga za sobą ofiary. Prawa stochastyki, których co prawda nie da się stosować do tak drobnych pyłków jak pojedynczy ludzie, powiadają, że największe niebezpieczeństwo zagraża właśnie jemu, Darowi Wiatrowi… Jest przecież najdłużej ze wszystkich na tej wysokości otwierającej dostęp wszelkim możliwym przypadkom… Ale głos wewnętrzny mówił mu, że jego osobie nic złego się nie przydarzy. I jakkolwiek podobna pewność siebie czyniła wrażenie niedorzecznej u człowieka o umyśle matematyka, jednakże bardzo ułatwiała mu spokojne balansowanie na belkowaniach i kratach otwartego, niczym nie chronionego rusztowania w otchłani czarnego nieba.

71
{"b":"109194","o":1}