Trzej badacze usiedli w wygodnych fotelach i w milczeniu spoglądali przez okna na falowanie gorącego powietrza ponad wierzchołkami rozłożystych drzew. Od czasu do czasu któryś z nich przymykał oczy, ale napięcie oczekiwania było zbyt duże, by pozwolić na drzemkę. Tym razem los nie wystawiał cierpliwości uczonych na zbyt długą próbę. Przed upływem trzech godzin zajaśniał ekran bezpośredniej łączności. Dyżurny asystent zawołał w podnieceniu:
— Pokrywa się rusza!
W mgnieniu oka wszyscy znaleźli się w laboratorium.
— Zamknąć na głucho komorę rufolucytową, sprawdzić hermetyczność! — zarządził Grim Szar. — Stworzyć w komorze warunki planety.
Lekki syk potężnych pomp, pogwizdywanie równoważników ciśnienia — i oto w komorze powstała atmosfera świata ciemności.
— Zwiększyć wilgotność i natężenie pola elektrycznego — polecił Grim Szar.
Wyraźny zapach ozonu napełnił laboratorium.
Nie zaszło nic nowego. Uczony marszczył brwi oglądając przyrządy i starając się wykryć błąd.
— Potrzebna jest ciemność! — zabrzmiał nagle donośny głos Erga Noora.
Eon Tal aż podskoczył.
— Jakże mogłem zapomnieć! Grim Szar nie był na gwieździe żelaznej, ale ja!…
— Okiennice polaryzujące! — zawołał uczony.
Światło zgasło. Laboratorium oświetlały tylko światełka przyrządów. Asystenci osłonili pulpit kotarami, tak że wszystko utonęło w mroku. Tu i ówdzie połyskiwały punkciki fosforyzujących wskaźników.
Dech czarnej planety owionął astronautów, wskrzeszając w pamięci straszliwe i porywające dni ciężkiej walki.
Upłynęło kilka minut w milczeniu, słychać było jedynie ostrożne ruchy Eona Tala, który za polaryzującym parawanem nastrajał ekran dla promieni podczerwonych.
Rozległ się słaby dźwięk, a potem ciężki odgłos upadku — wewnątrz rufolucytowej komory spadła pokrywa z pojemnika. Znajomy migot brązowych błyśnięć — to macki czarnego potwora ukazały się ponad brzegiem naczynia. Niespodziewanym rzutem stwór podskoczył w górę, rozciągając zasłonę ciemności nad całą komorą rufolucytową aż po strop. Tysiące brązowych gwiazdek zamigotały na powierzchni ciała meduzy, która wybrzuszyła się kopulasto, wpierając wyprostowane macki w dno komory. Również czarne widmo drugiego potwora uniosło się z komory, budząc mimowolny lęk swoimi szybkimi, bezdźwięcznymi ruchami. Jednakże, za mocnymi ścianami komory, w otoczeniu zdalnie kierowanych przyrządów, stwory planety mroku były bezsilne.
Przyrządy wymierzały, fotografowały, określały, wykreślały skomplikowane krzywe dokonując analizy ustroju potworów według różnorodnych fizycznych, chemicznych i biologicznych wskaźników. Umysł ludzki syntetyzował na nowo te tak bardzo jakościowo zróżnicowane dane, zapoznawał się ze strukturą nieznanych tworów grozy i podporządkowywał je własnym badaniom.
Każda mijająca godzina dawała Noorowi pewność odniesionego zwycięstwa.
Coraz większą radość zdradzał Eon Tal, coraz bardziej ożywiał się Grim Szar i jego młodzi asystenci.
Wreszcie uczony zbliżył się do Erga Noora.
— Może pan odejść spokojnie. My pozostaniemy tu do końca prac badawczych. Nie chciałbym włączać widzialnego światła — te meduzy nie znajdą przed nim ucieczki. A powinny dać odpowiedź na wszystkie pytania, które nas interesują.
— A dowiecie się?
— Po trzech, czterech dniach otrzymamy wyczerpujące dane. Ale już teraz można sobie wytworzyć pojęcie o działaniu struktury paraliżującej.
— Co umożliwi leczenie Nizy i Eona?
— Tak.
Dopiero teraz Erg Noor zdał sobie sprawę, jak wielki ciężar nosił w sobie od tamtego czarnego dnia czy też nocy. Szalona radość ogarnęła tego zawsze powściągliwego człowieka; z pewnym wysiłkiem musiał pokonać w sobie nagłą chęć uściskania niepozornego człowieczka — Grima Szara. Zaskoczony swoją reakcją Erg Noor opanował się, a na jego twarzy ukazał się znowu wyraz skupienia.
— Pańskie badania będą pomocne następnej wyprawie w walce z tymi stworami.
— Oczywiście. Teraz już dobrze poznamy wroga. Ale czy rzeczywiście do tego świata straszliwego ciążenia i mroku zostanie wysłana wyprawa?
— Niewątpliwie tak.
Rozpoczynał się ciepły dzień północnej jesieni.
Erg Noor kroczył powoli, bez zwykłej gwałtowności, stąpając bosymi stopami po wilgotnej trawie. Z przodu, na skraju lasu wysoka ściana cedrów przeplatała się z ogołoconymi z liści klonami, sterczącymi niby szare słupy dymu. Tu, w rezerwacie, człowiek nie wtrącał się do spraw przyrody. Pogmatwane zarośla wysokich traw i ich ostry, mieszany zapach miały swój niepowtarzalny urok.
Drogę przecięła rzeka. Erg Noor zszedł w dół po ścieżce. Wiatr marszczył migocącą w słońcu, przejrzystą wodę, pokrywając jej powierzchnię siatką drobnych fal. Pływały w niej kawałki mchu i wodorostów. Ich cienie kładły się niebieskawymi plamami na denny piasek. Po drugiej stronie rzeki kłoniły się pod wiatrem liliowe kwiaty dzwonków. Zapach mokrych łąk i czerwonych liści jesiennych radował serca ludzkie, w których pozostały jeszcze pradawne odczucia pierwotnego rolnika.
Jaskrawożółta wilga przysiadła na gałęzi, wydając ostry, kpiący gwizd.
Po srebrzystym niebie przepływały pierzaste obłoki. Erg Noor wgłębił się w mrok lasku, pachnący igliwiem i żywicą; po chwili wspiął się na wzgórek i otarł chusteczką spocone czoło. Zagajnik otaczający klinikę neurologiczną nie był duży, tak że Erg szybko znalazł się na drodze. Rzeczka kaskadami wpadała do basenów z mlecznego szkła. Kilkoro mężczyzn i kobiet w strojach kąpielowych przecięło drogę i pobiegło wśród pstrych kwietników. Woda jesienna chyba nie była bardzo ciepła, ale biegacze zachęcając się nawzajem okrzykami rzucili się do basenu i podpłynęli pod samą kaskadę kipiącej pianą wody. Noor mimo woli się uśmiechnął. Gdzieś z daleka, z fabryki czy farmy, dobiegło bicie zegara…
Erg, który większą część swego życia spędził na statku kosmicznym, z niebywałą mocą odczuł piękno rodzimej planety. Napełniało go uczucie wielkiej wdzięczności dla wszystkich ludzi, którzy brali udział w ratowaniu Nizy. Dziś spotkali się w klinicznym ogrodzie. Po naradzie z lekarzami postanowili razem wyjechać do północnego sanatorium neurologicznego. Gdy się tylko udało pomyślnie usunąć skutki paraliżu i zlikwidować zahamowania w korze mózgowej, wywołane przez ładunki macek czarnego krzyża, Niza całkowicie odzyskała zdrowie. Należało jej tylko po tak długim śnie kataleptycznym przywrócić dawną energię. Niza żywa i zdrowa! Ergowi wydawało się, że nigdy nie potrafi myśleć o tym bez radosnego podniecenia.
Dostrzegł samotną postać kobiecą, która szła w jego kierunku. Poznałby ją wśród tysiąca innych. Veda Kong. Veda, o której nie przestawać myśleć, dopóki się nie zorientował, że drogi ich są różne. Erg Noor przyzwyczajony do wykresów mechanizmów licznikowych wyobrażał sobie własne dążenie jako biegnącą w górę parabolę, Veda zaś swoją mentalnością tkwiła w głębinie minionych wieków. Ich drogi rozchodziły się coraz bardziej.
Tak dobrze znana twarz Vedy zadziwiła nagle Erga Noora swym podobieństwem do Nizy. Tak samo wąska, z szeroko rozstawionymi oczami, z wysokim czołem ponad jaskółczymi brwiami, z podobnie kpiarskim i czułym jednocześnie wyrazem wydatnych warg. Nawet taki sam z lekka zadarty nosek zdobił obydwie.
— Dlaczego pan mi się tak przygląda? — zdziwiła się Veda.
Wyciągnęła do Erga obydwie ręce, które ten przytulił do policzków. Veda lekko drgnęła i uwolniła dłonie. Erg uśmiechnął się.
— Chciałem podziękować tym rękom, które pielęgnowały Nizę… Wiem wszystko! Konieczna była stała opieka i pani zrezygnowała z interesującej wyprawy. Dwa miesiące!…
— Nie zrezygnowałam, tylko spóźniłam się czekając na „Tantrę”. A poza tym jestem zachwycona pańską Niza! Zewnętrznie łączy nas pewne podobieństwo, ale ona to prawdziwa towarzyszka zwycięzcy żelaznych gwiazd i kosmosu, towarzyszka oddana i rzetelna…
— Vedo!
— Ja nie żartuję, Erg! Czy pan nie czuje, że nie czas na żarty? Trzeba wyjaśnić z miejsca wszystko.