— Da sobie radę — powiedział z ulgą motorniczy. — Zaczyna nas znosić, musimy wracać.
Zawyła śruba. Statek rzucił się w przód i przeskoczył nadbiegła falę. Ciemna postać Mvena Masa ukazała się w całej okazałości na brzegu i znikła w deszczowej mgle.
Piachem, ubitym przez fale, posuwała się grupa nagich ludzi z opaskami na biodrach. Triumfalnie wlekli za sobą miotającą się wściekle olbrzymią rybę. Spostrzegłszy Mvena Masa zatrzymali się i pozdrowili go życzliwie.
— Nowy z tamtego świata — rzekł jeden z rybaków. — A jaki doskonały pływak! Chodź, żyj z nami!
Mven Mas z ciekawością obejrzał rybaków, potem potrząsnął głową.
— Będzie mi ciężko żyć tutaj, na brzegu morza, patrzeć na jego przestwór i rozmyślać o moim pięknym, straconym świecie.
Rybak z siwą brodą, która tu zapewne uchodziła za ozdobę, oparł rękę na mokrym ramieniu przybysza.
— Czyżby cię tu wysłano pod przymusem?
Mven Mas uśmiechnął się boleśnie i próbował wyjaśnić powody swego przybycia. Rybak spojrzał na niego ze smutkiem i współczuciem.
— Nie zrozumiemy się. Idź tam — wskazał w kierunku południowo-wschodnim, gdzie w przerwie między chmurami ukazały się dalekie szczyty niebieskich gór. — Droga jest daleka, a nie mamy tu innych środków komunikacji oprócz… — mieszkaniec wyspy poklepał się po muskularnych nogach.
Mven Mas skorzystał z okazji, by się oddalić jak najprędzej, i ruszył lekkim krokiem ścieżką, która zawikłanymi pętlami biegła ku wzgórzom.
Droga do środkowej strefy wyspy wynosiła niewiele więcej ponad dwieście kilometrów, ale Myenowi się nie spieszyło. Po co? Wolno mijały dni nie wypełnione pożyteczną pracą. Początkowo, kiedy się jeszcze nie otrząsnął z przygnębienia, Mven Mas pragnął zetknięcia z przyrodą. Gdyby nie świadomość potwornej straty, zapewne rozkoszowałby się ciszą pustynnego płaskowzgórza i upalnych nocy tropikalnych. Ale rychło, włócząc się po wyspie w poszukiwaniu pracy, która by mu przypadła do serca, zaczął tęsknić do Wielkiego Świata. Nie cieszyły go już spokojne doliny z uprawianymi ręcznie zagajnikami owocowych drzew, nie koił szmer czystych potoków górskich, nad których brzegiem siedział przez niezliczone godziny w upalne południa czy księżycowe noce.
Niezliczone godziny… W rzeczy samej, po cóż przeliczać to, czego potrzeby najzupełniej tu nie odczuwa. Czas? Ma go pod dostatkiem, ile chce — ocean czasu, a jednocześnie jakże mizerny jest ten jego indywidualny czas!… Jedno krótkie i natychmiast zapomniane mgnienie!
Dopiero teraz Mven Mas zrozumiał, jak trafną nazwę ma ta wyspa. Była w niej jakaś głucha bezimienność pradawnego życia, egoistycznych spraw i uczuć człowieka! Spraw na zawsze zapomnianych przez potomków, jako że powstawały jedynie z osobistych potrzeb, nie przyczyniały się do ulżenia i ulepszenia życia społeczności, nie zdobiły go twórczym polotem sztuki.
…Afrykańczyka przyjęto do gminy hodowców w centralnej części wyspy i już od dwóch miesięcy wypasał stada ogromnych gauro-bawołów u stóp wielkiej góry o niedorzecznej nazwie w języku owego ludu, który bytował tutaj w czasach starożytnych.
Musiał teraz gotować sobie kaszę na żarzących się węglach, w okopconym garnku, a miesiąc temu szukał w lesie jadalnych owoców i orzechów. Współzawodniczyły z nim małpy, które ciskały weń ogryzkami. Swoje zapasy żywnościowe ofiarował dwóm starcom w głuchej dolinie. Postąpił zgodnie z panującym w epoce Pierścienia poglądem, że szczęście polega na sprawianiu radości innym ludziom. Dopiero wtedy zrozumiał, co to znaczy poszukiwanie pożywienia w niezamieszkanych, pustych okolicach. Cóż za niewiarygodna strata czasu!
Mven Mas wstał z kamienia, na którym siedział, i rozejrzał się dokoła. Słońce zachodziło po lewej stronie za płaskowzgórzem, gdzie wznosiła się góra mająca kształt kopuły. W dole połyskiwała bystra rzeczułka, obramowana zaroślami ogromnych, pierzastych bambusów. Tam, w odległości pół dnia marszu, znajdują się ruiny sprzed tysiąca lat — starożytna stolica wyspy. Są tu także inne, lepiej i gorzej zachowane, także opuszczone miasta. Mven Mas na razie nie interesował się nimi.
Stado leżało niby rozrzucone czarne bryły na ciemnej trawie. Noc nadeszła szybko. Na mrocznym niebie zajaśniały tysiące gwiazd. Widać stąd znane kontury gwiazdozbiorów, jaskrawsze światła wielkich ciał, fatalnego Tukana… Jakże jednak słabe są oczy ludzkie!… Mven Mas już nigdy nie zobaczy spirali gigantycznych galaktyk, zagadkowych planet i niebieskich słońc. Były teraz dla niego jedynie niezmiernie dalekimi płomykami. A może to nie gwiazdy, lecz lampy przybite do kryształowej sfery, jak sądzili starożytni?! Jemu tam wszystko jedno.
Afrykańczyk zerwał się z miejsca i zaczął zgarniać przygotowany chrust. Oto jeszcze jedna rzecz, która się okazała konieczna — mała zapalniczka. Może biorąc przykład z niektórych mieszkańców wyspy i on zacznie wdychać narkotyczny dym, żeby skrócić dłużący mu się czas!
Języki ognia zatańczyły odpędzając mrok i przyciemniając światło gwiazd. W pobliżu spokojnie spały bawoły. Mven Mas patrzył w ogień. Czyż dla niego jasna planeta nie przekształciła się w ciemny dym? Nie, jego dumna rezygnacja wynikła po prostu z niewiedzy. Z nieznajomości samego siebie, z niedoceniania patosu życia, z nierozumienia mocy miłości do Czary. Lepiej w ciągu jednej godziny oddać życie dla wspaniałej sprawy Wielkiego Świata, niż żyć tutaj bodaj wiek cały!
Na Wyspie Zapomnienia znajdowało się około dwustu stacji zdrowia. Lekarze-ochotnicy z Wielkiego Świata oddawali do dyspozycji wyspiarzy całą potęgę współczesnej wiedzy medycznej. Młodzież Wielkiego Świata pracowała także w oddziałach sanitarno-zwiadowczych, troszcząc się o to, by wyspa nie stała się wylęgarnią dawnych chorób czy szkodliwych zwierząt. Mven Mas unikał celowo spotkania z tymi ludźmi — nie chciał się bowiem czuć wyrzutkiem świata piękna i wiedzy.
O świcie zastąpił go inny pasterz. Afrykańczyk był wolny dwa dni i postanowił udać się do pobliskiego miasteczka po płaszcz, gdyż noce w górach stawały się coraz zimniejsze.
Dzień był cichy i upalny. Mven Mas zszedł ze wzgórza na szeroką równinę stanowiącą jakby morze bladoliliowych i złocistożółtych kwiatów, nad którymi fruwały pstre motyle. Podmuchy wiatru chwiały wierzchołkami roślin i kwiaty dotykały jego nagich kolan. Na środku tego pola zatrzymał się, ulegając mimo woli urokowi radosnego piękna i aromatowi tego dzikiego ogrodu. W zamyśleniu dotykał palcami chwiejących się na wietrze płatków.
W pewnej chwili usłyszał cichy, rytmiczny odgłos. Uniósł głowę i zobaczył szybko idącą dziewczynę. Z przyjemnością obserwował jej zgrabną postać wśród morza kwiatów. Chwycił go ostry żal: przecież to mogła być Czara, gdyby… wszystko ułożyło się inaczej!…
Zauważył, że dziewczynę trapi niepokój. Często się oglądała za siebie i przyspieszała kroku, jakby ją ktoś ścigał. Mven Mas szybko ruszył ku dziewczynie, prostując swą ogromną postać.
Nieznajoma zatrzymała się. Pstra chusta przewiązana na krzyż mocno spowijała jej kibić, spód czerwonej sukni ściemniał od rosy. Bransoletki na nagich rękach zadzwoniły głośniej, gdy odgarniała z twarzy splątane przez wiatr włosy. Smutne oczy patrzyły uważnie spod krótkich loków rozsypanych niedbale nad czołem. Dziewczyna oddychała ciężko, widocznie była zmęczona długim marszem.
— Kto pani jest i dokąd podąża? — zapytał Mven Mas. — Może pani potrzebuje pomocy?
Dziewczyna spojrzała uważnie na mówiącego i odezwała się urywanym głosem:
— Jestem Onar z piątego osiedla. Ale pomocy nie potrzebuję.
— Widzę jednak, że jest pani zmęczona i coś panią trapi. Czemu pani odmawia przyjęcia pomocy, gdy coś pani grozi?
Nieznajoma podniosła wzrok i jej oczy zabłysły czystym blaskiem, jak u kobiet Wielkiego Świata.
— Wiem, kto pan jest. Wielki człowiek stamtąd — skinęła ręką w stronę Afryki. — Jest pan dobry i ufny.
— Niechże i pani będzie taka. Czy ktoś panią ściga?
— Tak! — powiedziała z rozpaczą.