— I ja, gdy mnie opanowuje melancholia, wspominam swój pobyt w sanatorium psychologicznym na Nowej Zelandii, gdzie zaczęłam pracować jako młodziutka pielęgniarka. Ren Boz po swoim ciężkim wypadku powiada, że najszczęśliwszy był w okresie, gdy regulował ruch śrubowców. Ale przecież pani rozumie, Czaro, że przez panią przemawia słabość i zmęczenie spowodowane ogromnym napięciem, które jest nieuniknione, gdy się pragnie utrzymać na tych wyżynach twórczych, jakie pani osiągnęła. Zmęczenie jeszcze się wzmoże, kiedy ciało pani przestanie być wspaniałym ładunkiem energii życiowej. Ale do tego jeszcze daleko, tymczasem niech pani dalej dostarcza nam radości i nie skąpi piękna swojej sztuki.
— Ach, żeby pani wiedziała, Evdo! Każda próba taneczna to dla mnie radosne poszukiwanie. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że ludzie raz jeszcze zobaczą coś, co im sprawi radość i poruszy w nich głębsze uczucia… Żyję tym. Wreszcie nadchodzi moment realizacji pomysłu, a wtedy cała oddaję się namiętnemu wzlotowi, porywającemu i pozbawionemu rozsądku… Pewnie to się udziela widzom i dlatego tak reagują na mój taniec.
— A jak się pani czuje potem? Silna depresja, co?
— Tak, jestem niczym pieśń, która uleciała w przestworza. Niestety, nie tworzę nic, co by mogła utrwalić myśl ludzka.
— Pani twórczy wysiłek daje coś więcej. Podnosi dusze ludzkie!
— To jest mało konkretne i nietrwałe. Mam na myśli samą siebie!
— Pani jeszcze nie kochała, Czaro?
Dziewczyna zakryła oczy powiekami.
— A czy to wygląda podobnie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Evda Nal potrząsnęła głową.
— Mówię o bardzo wielkim uczuciu. O takim, do którego właśnie pani jest zdolna, ale na które nie wszyscy…
— Rozumiem: wobec poważnego ubóstwa życia intelektualnego pozostaje mi bogactwo świata uczuć.
— Sformułowanie to jest zasadniczo słuszne, ale wymaga uzupełnienia: panią cechuje takie bogactwo przeżyć emocjonalnych, że druga strona jednak niekoniecznie musi być biedna, chociaż zgodnie z prawem sprzeczności, może się okazać słabsza. My tu sobie rozprawiamy, a ja chciałam pani powiedzieć coś bardzo ważnego, co się zresztą łączy bezpośrednio z tematem naszej rozmowy. Mven Mas…
Dziewczyna drgnęła.
Evda Nal ujęła Czarę za rękę i wprowadziła do jednej z bocznych absyd sali, gdzie ciemna boazeria harmonizowała przyjemnie z pstrokacizną niebiesko-złotych witraży w szerokich oknach.
— Droga Czaro, pani jest miłującym słońce kwiatem ziemskim przesadzonym na planetę gwiazdy podwójnej. Niebem wędrują dwa słońca, niebieskie i czerwone, i kwiat nie wie, do którego ma się obrócić. Ale pani jest córą czerwonego słońca, po cóż więc pani słońce niebieskie?
Evda Nal przytuliła do siebie Czarę i głaszcząc z macierzyńską czułością jej gęste, nieco sztywne włosy, myślała, że dzięki tysiącom lat pracy wychowawczej udało się przemienić drobne indywidualne radości człowieka na wielkie i ogólne. Daleko jednak jeszcze do zwycięstwa nad osamotnieniem duszy, szczególnie tak skomplikowanej i wrażliwej, skłonnej przede wszystkim do odczuć zmysłowych. A głośno zapytała:
— Pani wie, co się stało z Mvenem Masem?
— Naturalnie, przecież cała planeta mówi o jego nieudanym eksperymencie!
— A co pani o tym myśli?
– Że on ma słuszność.
— Ja też tak sądzę. Należałoby go wyciągnąć z tej Wyspy Zapomnienia. Za miesiąc mamy doroczne posiedzenie Rady Astronautycznej. Jego sprawa zostanie rozpatrzona i wniosek przesłany do zatwierdzenia Komisji Kontroli Honoru i Prawa, śledzącej losy każdego człowieka na Ziemi. Mam niejaką nadzieję, że wyrok będzie łagodny, trzeba jednak, żeby Mven był tutaj. Nie należy człowiekowi odczuwającemu wszystko równie głęboko jak pani pozwalać na dłuższy pobyt na wyspie, a już tym bardziej w samotności!
— Czyżby we mnie tkwiła jeszcze dawna kobieta, która budowała swe plany życiowe w zależności od spraw mężczyzny, choćby to nawet był jej wybraniec?
— Czaro, drogie dziecko, nie trzeba tak mówić. Widziałam was razem i wiem, czym pani jest dla niego… tak samo, zresztą, jak on dla pani. Nie należy go potępiać za to, że się z panią nie zobaczył. Niechże pani zrozumie: jakżeby się czuł człowiek pani pokroju i kochający panią — a tak właśnie jest, Czaro! — gdyby miał przyjść jako godny litości bankrut, oczekujący sądu i wygnania? Do pani, która jest ozdobą Wielkiego Świata!
— Nie o to chodzi, Evdo. Czy jednak jestem mu potrzebna teraz, gdy jest zmęczony i zniechęcony? Lękam się, że tym razem może mu nie starczyć sił na jakiś poryw już nie myśli, lecz uczuć… godnych tej miłości, do jakiej, jak sądzę, jesteśmy oboje zdolni… Straciłby tylko resztę wiary w siebie i ochotę do życia. Pomyślałam więc, że będzie dla mnie lepiej, jeżeli się znajdę w pustyni Atacama.
— Ma pani rację, Czaro, ale niezupełnie. Istnieje problem samotności człowieka wielkiej miary, który porzucił nasz świat i w nikim nie ma oparcia. Sama bym tam pojechała… Ale przecież muszę się zaopiekować Renem Bozem, on ma jako ciężko ranny pierwszeństwo. Dar Wiatr otrzymał polecenie zbudowania nowego satelity i na tym polega jego pomoc dla Mvena Masa. Radzę pani stanowczo: niechże pani jedzie i niczego nie wymaga. Niech go pani tylko wesprze, zbudzi w nim wątpliwości w słuszność jego decyzji i w ten sposób przywróci go naszemu światu. Panią stać na to, Czaro! Pojedzie pani?
Dziewczyna podniosła na Evdę dziecinnie ufne oczy, w których zabłysły łzy.
— Dziś jeszcze.
Evda mocno ucałowała Czarę.
— Ma pani słuszność, należy się spieszyć. Drogą Spiralną dotrzemy razem do Azji Mniejszej. Ren Boz leży w szpitalu chirurgicznym na wyspie Rodos, a panią skieruję do Deir ez Zor, do bazy śrubowców pogotowia techniczno-medycznego. Ich rejsy obejmują Australię i Nową Zelandię. Wyobrażam sobie radość pilota, który będzie przewoził tancerkę Czarę — niestety, nie biologa Czarę — wszędzie zgodnie z jej życzeniem.
Kierownik pociągu zaprosił Evdę Nal i jej towarzyszkę podróży do głównej kabiny ruchu. Wzdłuż dachów ogromnych wagonów biegł kryty silikolowym sklepieniem korytarz. Korytarzem tym nieustannie wędrowali dyżurni sprawdzając przyrządy OES. Obydwie kobiety dostały się kręconymi schodami na górny korytarz i weszły do dużej kabiny wystającej ponad opływowym amortyzatorem pierwszego wagonu. W kryształowej elipsoidzie, na wysokości siedmiu metrów ponad torem, siedzieli w fotelach dwaj maszyniści oddzieleni od siebie wysokim stożkiem elektronowego robota, pełniącego funkcje kierownicy. Paraboidalne ekrany telewizorów uwidoczniały wszystko, co się działo dokoła pociągu. Drgające na dachu czułki anteny przyrządu uprzedzającego mogły donieść o obecności na torze przedmiotu w odległości piętnastu kilometrów. Taki wypadek zresztą był w zasadzie wykluczony.
Evda i Czara usiadły na kanapce o pół metra wyżej od maszynistów. Patrzyły na ścielącą się przed nimi drogę jak zahipnotyzowane. Gigantyczny tor biegł przez grzbiety górskie i kolosalne nasypy, przeskakiwał cieśniny i zatoki morskie. Przy szybkości dwustu kilometrów na godzinę lasy upodabniały się do gładkich różnobarwnych kobierców na zboczach ogromnych nasypów i wykopów. Raz były malachitowe, to znów czerwonawe albo ciemnozielone, zależnie od rodzaju zadrzewienia — sosnowego, eukaliptusowego czy oliwkowego. Spokojne morze Archipelagu z dwu stron pomostu ożywało pod podmuchem spowodowanym przez ruch wagonów mających dziesięć metrów szerokości. Olbrzymie zmarszczki rozbiegały się półkoliście po gładkiej powierzchni, zaciemniając przezroczystą, niebieską toń.
Obydwie kobiety siedziały w milczeniu, śledząc drogę i myśląc o własnych sprawach. Tak upłynęły cztery godziny. Następne cztery spędziły w miękkich fotelach salonki pierwszego piętra w towarzystwie innych pasażerów i rozstały się w pobliżu zachodniego wybrzeża Azji Mniejszej. Evda przesiadła się na elektrobus, który dowiózł ją do najbliższego portu. Czara zaś kontynuowała podróż aż do stacji Tauryda Wschodnia, stanowiącej przystanek pierwszego odgałęzienia południkowego. Po dwóch godzinach podróży Czara znalazła się wśród gorącej, suchej równiny. Tutaj, na kresach dawnej Pustyni Syryjskiej, znajdował się Deir ez Zor — port lotniczy śrubowców, zbyt niebezpiecznych w zaludnionych miejscowościach.