Mven Mas połączył się z przechowalnią zapisów pamięciowych Wielkiego Pierścienia i zestawił szyfr jednego z dalekich komunikatów. Na ekranie wolno popłynęły dziwaczne obrazy, które nadeszły na Ziemię z kulistej gromady gwiezdnej Omega Centaura, drugiej spośród najbliższych od systemu słonecznego i leżącej w odległości zaledwie sześciu tysięcy ośmiuset parseków. Przez dwadzieścia dwa tysiące lat światło jej gwiazd przenikało przestrzenie świata, zanim dotarło do oka ziemskiego człowieka.
Gęsta niebieska mgła słała się równymi warstwami, z których wystawały czarne walce, obracające się z dość dużą szybkością. Od czasu do czasu ich kontury kurczyły się ledwie dostrzegalnie i walce przybierały kształt stożków połączonych podstawami. Wówczas warstwy niebieskiej mgły darły się na strzępy, tworząc jaskrawe sierpy ogniste obracające się szybko dokoła osi stożków, czerń znikała gdzieś w górze i wyrastały kolosalne, oślepiająco białe kolumny, zza których niby ukośne kulisy wysuwały się zielonej barwy ostrza.
Mven Mas pocierał czoło starając się cokolwiek zrozumieć.
Na ekranie ostrza wiły się spiralnie dokoła kolumn i nagle rozsypały się strumieniem metalicznie połyskujących kuł, tworzących szeroki pas. Pas ten rozrastał się wszerz i wzwyż.
Mven Mas uśmiechnął się, wyłączył zapis i wrócił do poprzednich rozważań.
„Brak zamieszkanych światów, czyli ściślej — brak łączności z nimi w wysokich szerokościach Galaktyki powoduje, że my, ludzie Ziemi, nie możemy się wydostać z naszej zaciemnionej strefy równikowej Galaktyki. Nie możemy się wznieść ponad pył kosmiczny, w którym jest pogrążona nasza gwiazda — Słońce i jego sąsiedzi. Dlatego trudniej nam poznawać wszechświat niż innym…” Mven Mas spojrzał na horyzont, gdzie poniżej Wielkiej Niedźwiedzicy, pod Psami Gończymi, leżał gwiazdozbiór Warkocza Bereniki. Był to „północny” biegun Galaktyki. W tym właśnie kierunku przestrzeń pozagalaktyczna była otwarta na całą szerokość, podobnie jak i po przeciwległej stronie nieba, w gwiazdozbiorze Rzeźbiarza, w pobliżu znanej gwiazdy Fomalhaut, przy południowym biegunie układu galaktycznego. W okolicach położonych na skraju, gdzie się znajduje Słońce, grubość odgałęzień spiralnego dysku Galaktyki wynosi zaledwie około sześciuset parseków. Żeby się wydostać poza obszar jej kolosalnego koła gwiezdnego, trzeba by przejść prostopadle do płaszczyzny równika Galaktyki od trzystu do czterystu parseków. Droga ta, nie do pokonania dla statku kosmicznego, była możliwa do przezwyciężenia za pomocą nadajników i odbiorników. Na razie jednak ani jedna planeta gwiazd usytuowanych w tych okolicach nie włączyła się do Pierścienia.
Wieczne zagadki i pytania, na które nie było odpowiedzi, przestałyby dręczyć ludzkość, gdyby się udało dokonać jeszcze jednej rewolucji naukowej — zwyciężyć czas, nauczyć się pokonywać przestrzeń i wkroczyć zwycięską, stopą w nieskończone obszary kosmosu. Wówczas nie tylko nasza Galaktyka, ale i inne wyspy gwiezdne stałyby się tak bliskie, jak drobne wysepki Morza Śródziemnego. Takie były motywy rozpaczliwej próby zamierzonej przez Rena Boża, a realizowanej przez kierownika stacji kosmicznych, Mvena Masa. Gdybyż mogli uzasadnić potrzebę tego doświadczenia i otrzymać zezwolenie Rady!…
Światła Drogi Spiralnej zmieniły barwę z pomarańczowej na białą. Druga godzina w nocy to pora wzmożonych przewozów. Mven Mas przypomniał sobie, że jutro jest święto Płonących Czasz, na które zapraszała go Czara Nandi. Kierownik stacji kosmicznych nie mógł zapomnieć tej gibkiej czerwonobrązowej dziewczyny. Była uosobieniem szczerości i mocnych porywów, zjawiskiem rzadkim w epoce, w której obowiązywała surowa dyscyplina uczuć.
Mven Maa wrócił do pracowni, wywołał Instytut Metagalaktyki i poprosił o przysłanie mu stereofilmów kilku galaktyk, po czym wyszedł na dach fasady wewnętrznej. Tu mieścił się jego aparat służący do wykonywania dalekich skoków. Mven Mas lubił ten niepopularny sport i osiągnął w nim niemałe mistrzostwo. Umocniwszy dokoła ciała szelki balonu wypełnionego helem, Afrykańczyk prężnym skokiem uniósł się w powietrze i na sekundę włączył śmigło pociągowe uruchamiane przez lekki akumulator. Mven Mas opisał w powietrzu łuk około sześciuset metrów długości i wylądował na wykuszu Domu Wyżywienia. W pięciu skokach dostał się do niewielkiego ogrodu pod urwiskiem góry wapiennej, zdjął aparat na aluminiowej wieżyczce i ześliznął się po pionowej żerdzi na ziemię, ku swemu twardemu posłaniu pod ogromnym platanem. Zasnął ukołysany szelestem listowia potężnego drzewa.
Święto Płonących Czasz otrzymało nazwę od znanego wiersza poety-historyka Zana Sena, który opisał staroindyjski zwyczaj wyboru najpiękniejszych kobiet. Wręczały one wyruszającym na wyprawy bohaterom miecze i czasze z płonącą w ich wnętrzu aromatyczną żywicą, które od dawna wyszły z użycia, ale przetrwały jako symbol wybitnego czynu. A wielkie czyny nie były rzadkością wśród odważnej, pełnej energii ludności planety. Ogromna sprawność w pracy, znana w przeszłości tylko u szczególnie wytrwałych jednostek ludzkich zwanych geniuszami, zależała od siły fizycznej i od obfitości hormonów bodźcowych. Troska o zdrowie ludzkości w ciągu tysięcy lat dokonała tego, że przeciętny mieszkaniec planety stał się podobny do bohaterów starożytnych, nienasyconych w swych czynach, miłości i poznawaniu świata.
Święto Płonących Czasz było wiosennym dniem kobiet. Co roku, w czwartym miesiącu upływającym od zimowego obiegu dokoła Słońca, czyli, jak się to nazywało dawniej, w kwietniu, najpiękniejsze kobiety Ziemi brały udział w tańcach, w śpiewie i ćwiczeniach gimnastycznych. Piękno najróżnorodniejszych ras jaśniało bogactwem subtelnych odcieni, sprawiając wiele radości widzom — zmęczonym wytrwałą pracą uczonym i inżynierom, natchnionym artystom i młodocianym uczniom trzeciego cyklu.
Niemniej piękny był dzień jesiennego święta mężczyzn, poświęconego pamięci Herkulesa. Dzień ten wypadał w dziewiątym miesiącu roku. Osiągający dojrzałość młodzieńcy zdawali tu sprawę z dokonanych przez siebie czynów. Później weszło w zwyczaj urządzanie przeglądu całorocznych osiągnięć wobec szerokich mas ludności. Święto obchodzono wspólnie. Dzieliło się ono na dni Pięknego Pożytku, Wyższej Sztuki, Śmiałości Naukowej i Fantazji. Niegdyś także Mvena Masa uznano za bohatera pierwszego i trzeciego dnia…
Mven Mas zjawił się w wielkiej Sali Słonecznej Tyrreńskiego Stadionu akurat w czasie występu Vedy. Odnalazł dziewiąty sektor czwartego promienia, gdzie siedziały Evda Nal i Czara Nandi, i stanął w cieniu arkady wsłuchując się w niski głos. Veda była w białej sukni. Wysoko uniósłszy jasnowłosą głowę patrzyła na galerię i śpiewała jakąś radosną pieśń. Wydała się Afrykańczykowi wcieleniem wiosny.
Każdy z widzów miał przed sobą cztery guziczki, które mógł naciskać. Na suficie sali zapalały się złote, niebieskie, szmaragdowe lub czerwone światła. Oznaczały one ocenę artystów i zastępowały hałaśliwe brawa dawnych czasów.
Veda skończyła śpiew, nagrodzona pstrym blaskiem złotych i niebieskich świateł, wśród których ginęły nieliczne zielone, i jak zwykle zaróżowiona z podniecenia przyłączyła się do koleżanek. Wtedy także podszedł do nich Mven Mas. Powitano go serdecznie.
Afrykańczyk rozglądał się szukając swego poprzednika i nauczyciela, Dara Wiatra, ale nigdzie go nie dostrzegł.
— Gdzieście schowały Dara Wiatra? — rzekł żartobliwie do trzech kobiet.
— A gdzie pan podział Rena Boża? — odparła Evda Nal. Afrykańczyk nie odpowiedział i unikał jej spojrzenia.
— Wiatr grzebie się pod Ameryką Południową, dobywając tytan — powiedziała Veda Kong i po jej twarzy przemknął ledwie dostrzegalny cień.
Czara Nandi przyciągnęła ją do siebie, tuląc swój policzek do jej twarzy. Twarze obydwu kobiet, tak bardzo różne, upodobniła malująca się na nich tkliwość.
Brwi Czary, proste i niskie pod szerokim czołem, przypominały skrzydła lecącego ptaka, harmonizując z podłużnym wykrojem oczu. Veda miała brwi uniesione w górę.