Литмир - Электронная Библиотека

— Gitara — podpowiedziała Czara Nandi.

— Kto zagra?… Spróbuję, może dam radę sama.

— Ja gram! — Czara była gotowa biec po gitarę do studia.

— Pobiegniemy razem! — zaproponował Frit Don.

Czara zawadiacko potrząsnęła czarną masą włosów. Pociągnęli dźwignię i odsunęli boczną ścianę werandy. Odsłonił się widok na wschodnią część zatoki. Frit Don pomknął sadząc ogromnymi susami. Czara biegła odrzuciwszy głowę do tyłu. Dziewczyna niebawem pozostała w tyle, ale do studia oboje dotarli jednocześnie i niebawem znów mknęli brzegiem morza w księżycowej poświacie, bystronodzy i uparci. Frit Don dobiegł do werandy pierwszy, ale Czara wskoczyła przez otwarte skrzydło boczne i znalazła się w pokoju.

Veda z zachwytem klasnęła w dłonie:

— Przecież Frit Don jest zwycięzcą w wiosennym dziesięcioboju!

— A Czara Nandi ukończyła wyższą szkołę tańców antycznych i współczesnych — tym samym tonem co Veda odezwał się Kart San.

— Myśmy się z Vedą także uczyły, ale tylko w niższej — westchnęła Evda Nal.

— Niższą kończą teraz wszyscy — droczył się z nią malarz.

Czara wolno przebierała palcami po strunach, uniósłszy w górę mały, twardo zarysowany podbródek. W wysokim głosie młodej kobiety brzmiała tęsknota i wołanie. Śpiewała nową pieśń, która dopiero niedawno dotarła tu ze strefy południowej — o nie spełnionym marzeniu. W melodię wniknął niepostrzeżenie niski głos Vedy i stał się jakby promieniem, wokół którego owijał się i zamierał śpiew Czary. Duet był piękny — głosy obu śpiewaczek kontrastowały z sobą i jednocześnie nawzajem się uzupełniały. Dar Wiatr patrzył na jedną, to na drugą i nie mógł zdecydować, której jest bardziej do twarzy ze śpiewem — Vedzie, opartej o pulpit odbiornika z głową pochyloną pod ciężarem jasnych, srebrzących się w świetle księżyca warkoczy, czy Czarze, podanej trochę do przodu z gitarą na nagich, krągłych kolanach, o twarzy ciemnej od opalenizny, od której odbijała biel zębów i niebieskawe białka oczu.

Śpiew ucichł. Czara niezdecydowanie potrącała struny. Dar Wiatr zacisnął zęby. Była to ta sama pieśń, która go oddaliła niegdyś od Vedy, dziś bolesna również dla niej samej.

Dźwięki strun następowały po sobie porywiście, jeden akord gonił następny i zamierał bezsilnie, nie osiągając współbrzmienia. Melodia płynęła jakby falami, które uderzały o brzeg, na jedno mgnienie rozlewały się na mieliznach i staczały się jedna za drugą na powrót do morza. Czara nie wiedziała o niczym, jej dźwięczny głos powołał do życia słowa o miłości polatującej w lodowych bezkresach przestworzy od jednej gwiazdy ku drugiej, by go odszukać, odczuć, pojąć, gdzie jest… On zaś odleciał w kosmos, by dokonać wielkiego czynu. Może już nie wrócić! Co się z nim dzieje? Jak mu pomóc, jak go wesprzeć?

Veda milczała. Czara odczuła coś szczególnego w jej nastroju, oddała gitarę malarzowi, podniosła się, podeszła do nieruchomo stojącej jasnowłosej kobiety i pochyliła głowę w poczuciu winy. Veda uśmiechnęła się.

— Niech pani zatańczy dla mnie!

Czara skinęła posłusznie, ale wtrącił się Frit Don:

— Poczekajmy z tańcami, za chwilę mamy odbiór!

Z dachu domu wysunęła się rura teleskopu unosząc wysoko dwie skrzyżowane płaszczyzny metalowe z ośmioma półkolami na wieńczącym konstrukcję kole metalowym. Pokój napełniły potężne dźwięki.

Odbiór zaczął się od pokazu jednego z nowych spiralnych miast północnego pasa mieszkalnego. Wśród urbanistów ścierały się dwa kierunki architektoniczne: jedni propagowali budowę miast piramidalnych, inni — spiralnych. Obydwa typy budowano w miejscach dogodnych dla zamieszkania, nad morzem lub wielkim jeziorem, gdzie skupiały się automatycznie obsługiwane fabryki, które otaczały miasto pasmami, podzielonymi zielenią łąk i zagajników.

Miasta powstawały na wzniesieniach, budynki wyrastały jeden nad drugim, tak że nie było wśród nich ani jednego, którego fasada nie byłaby wystawiona na słońce i wiatry. Z drugiej strony budynków znajdowały się często głęboko pod ziemią garaże, składy, warsztaty i kuchnie. Przewaga miast piramidalnych, jak twierdzili ich zwolennicy, nad spiralnymi polega na względnie niewielkiej wysokości, gdy zwolennicy spiralnego budownictwa wznosili swoje twory na wysokość kilometra.

Przed uczestnikami wyprawy morskiej ukazała się stroma spirala, połyskująca w słońcu milionami opalizujących ścian z masy plastycznej, porcelanowymi żebrowaniami rusztowań z topionego kamienia i uzbrojeniami umocnień z polerowanego metalu. Każdy skręt spirali prowadził od peryferii do centrum. Masywy gmachów przedzielały głębokie nisze pionowe. Na zawrotnej wysokości wisiały lekkie mosty, balkony i wykusze ogrodów. Iskrzące się, pionowe skarpy spadały do podstawy, gdzie przebiegały szerokie schody pomiędzy tysiącami arkad. Wiodły ku tarasowatym parkom rozchodzącym się promieniście w kierunku pasa gęstych zagajników. Ulice także się wyginały w górę spiralnie, wewnątrz albo na obwodzie miasta, pod kryształowymi sklepieniami. Nie było na nich żadnych pojazdów — nieprzerwane taśmy ruchomych transporterów biegły i ginęły w podłużnych niszach.

Ludzie, poważni, śmiejący się, ożywieni, szybko chodzili ulicami lub spacerowali pod arkadami, w tysiącach ustronnych zakątków wśród kolumnad, w wiszących ogrodach, na dachach wykuszów…

Po obrazach potężnego miasta nadawano wiadomości.

Dyskusja nad projektem wniesionym przez Akademią Promieniowań Kierunkowych — mówił spiker, który ukazał się na ekranie — dotyczącym zastąpienia alfabetu liniowego przez zapis elektronowy, trwa nadal. Projekt nie spotkał się z powszechnym uznaniem. Główna trudność polega na zbytnim skomplikowaniu aparatury do odczytywania. Książka przestaje być przyjacielem towarzyszącym człowiekowi wszędzie. Bez względu na pozorną opłacalność, projekt zostanie uchylony.

— Długo dyskutowali! — rzucił uwagę Ren Boz.

— Szkopuł nie lada — rzekł Dar Wiatr. — Z jednej strony ponętna prostota zapisu, z drugiej trudność odczytywania. Spiker kontynuował:

Trzydziesta siódma wyprawa kosmiczna nadała komunikat.

Dar Wiatr zamarł. Serce zabiło mu jak młotem. Widział wstającą ze swego miejsca Vedę Kong, jej szeroko rozwarte oczy i usłyszał jej przerywany oddech.

…Wraca od strony kwadratu czterysta jeden, statek dopiero co wyszedł z pola minusowego” w odległości jednej setnej parseku od orbity Neptuna. Zwłoka nastąpiła wskutek spotkania z czarnym słońcem. Strat w ludziach nie ma. Szybkość statku — kończył spiker — około pięciu szóstych jednostki absolutnej. Wyprawa jest oczekiwana na stacji Tryton za jedenaście dni.

Odbiór trwał dalej. Nastąpiły inne wiadomości, ale tych już nikt nie słuchał. Wszyscy otoczyli Vedę składając jej gratulacje.

Uśmiechała się z płonącymi policzkami i ukrytą w głębi oczu trwogą. Zbliżył się także Dar Wiatr. Veda poczuła twardy uścisk jego dłoni, pochwyciła szczere spojrzenie. Dawno nie spoglądał na nią w ten sposób. Veda pamiętała smutne zawadiactwo, którym był nacechowany jego poprzedni stosunek do niej. Wiedziała, że teraz wyczytał z jej twarzy nie tylko radość…

Dar Wiatr puścił jej rękę, uśmiechnął się jasno, jak tylko on potrafił, i odszedł. Omawiano z ożywieniem komunikat. Veda pozostała w otoczeniu kolegów, obserwując spod oka Dara Wiatra. Widziała, jak do niego podeszła Evda Nal, a po chwili — Ren Boz.

— Trzeba odszukać Mvena Masa — zawołał Dar Wiatr — przecież on jeszcze nie wie! Chodźmy razem, Evdo. I pan — zwrócił się do Rena Boża.

— I ja — podeszła Czara Nandi. — Można?

Poszli ku cicho pluskającym falom. Dar Wiatr zatrzymał się nastawiając twarz na chłodny powiew i westchnął głęboko. Odwracając się uchwycił spojrzenie Evdy Nal.

— Odjadę stąd nie wracając do domu — odrzekł na jej nieme pytanie.

40
{"b":"109194","o":1}