– Słusznie!
– Pewnie, że słusznie! – fuknął Kreol. – W takich sprawach się nie mylę!
Vanessa obeszła pokój dookoła. Teraz rozumiała, po co było potrzebne koło sterowe na balkonie. – Kreol zamierzał sterować domem tak, jak zwykłym okrętem.
– Oko Ureja zainstaluję na bocianim gnieździe – rozmyślał na głos Kreol. – Nie może się lenić, nie przynosząc żadnej korzyści… Ducha postawię za kołem sterowym – specjalnie zrobiłem takie, by mógł go używać… Na strychu umieszczę bojowe kryształy, i to jak się da najwięcej… Jeden już tam ulokowałem…
– A Hubert wie o tym wszystkim? – zaniepokoiła się Van.
– Jest z tego powodu szczęśliwy! – uspokoił ją Hubaksis. – To najszczęśliwszy skrzat na świecie.
– W takim razie, wszystko w porządku.
– Oczywiście, że w porządku, uczennico! Ha! Jeśli nie mogę zostać Pierwszym Magiem w tym świecie, zostanę nim w innym! Mój pierwszy nauczyciel Hałaj Dżi Besz zawsze powtarzał, że nie zostaje się dobrym magiem, siedząc na miejscu. A dla prawdziwego maga nie ma większego szczęścia, niż zwiększyć jeszcze trochę swoją moc…
– A dlaczego nie możesz tutaj zostać Pierwszym Magiem? – obraziła się Vanessa.
– A kim by tutaj rządził? – fuknął Hubaksis.
– Niestety, ma rację… – skrzywił się Kreol. – Co za przyjemność być Pierwszym, jeśli podlega ci tylko żałosna garstka dyletantów? Załóżmy, że założyłbym swoją Gildię. Ile dziesięcioleci musiałbym czekać, zanim napełniłaby się mistrzami i czeladnikami? Wasz świat jest prawie pusty – prawdziwych magów można w nim policzyć na palcach… Prawdę mówiąc, nie zamierzam ogłaszać się Pierwszym Magiem! Mam teraz na głowie ważniejsze sprawy – dokończę kocebu i natychmiast przystępuję do piątego punktu planu… W naszym świecie, niestety, nie da się go wypełnić. A muszę się spieszyć! Troy żyje, Cthulhu się budzi… Nie, muszę stąd odejść…
– A dokąd to?
– Najpierw muszę zajrzeć do pewnej starej znajomej. Wypytać o nowiny, zasięgnąć rady, no i po prostu dowiedzieć się, czy nie zmieniła zdania… A ty jesteś ze mną czy nie? – zapytał mag, nie mogąc ukryć lęku. Najwyraźniej nie chciał stracić jedynej uczennicy. – Dopiero zaczęłaś naukę. I w ogóle jesteś mi potrzebna.
– Pomyślę nad tym… – wymijająco odpowiedziała Vanessa.
Ostatnie zdanie brzmiało bardzo pochlebnie, ale ton wyraźnie wskazywał, że Kreol nie miał na myśli nic romantycznego. Czysty pragmatyzm, nic więcej – Vanessa mimo wszystko mogła okazać się przydatna w jego krucjacie. Mówiąc szczerze, do tej pory nie rozumiała, jak Kreol zamierza zabrać się do tego, wyglądającego na niewykonalne, zadania – zniszczenia całego świata. Bo jak można zrobić coś takiego? Gdy pytała wprost, Kreol tylko chrząkał i mówił wymijająco, że na wszystko znajdzie się sposób… Jako przykład przytaczał biblijną opowieść o Dawidzie i Goliacie – czasem wystarczy jedno celne uderzenie, żeby zwalić z nóg potężnego giganta. A jeśli jest to kolos na glinianych nogach, taki jak Leng… Nic więcej Van nie mogła z niego wydobyć i w końcu dała mu spokój.
Wychodząc z domu, Vanessa potupała w ziemię. Rzeczywiście, gleba zrobiła się twardsza. Wykopała w niej dołek czubkiem buta – spod kilkucentymetrowej warstwy prześwitywał metal. Kreol wykonał fantastyczną pracę, zmieniając w czarny brąz tony ziemi i kamieni.
Po drodze wstąpiła po Shepa. Wczoraj rozbił samochód, a drugiego nie miał.
Przy okazji Kreol zaproponował przerobić toyotę tak, by mogła latać w powietrzu, ale Vanessa odmówiła. Na komendzie i tak dziwnie na nią patrzyli – wszyscy starali się zgadnąć, skąd wzięła proszek prawdy. Ostatnio zbyt dużo dziwnych rzeczy działo wokół prostej amerykańskiej dziewczyny. Rzeczywiście, niegłupio byłoby gdzieś się przeprowadzić, bo może się nią w końcu naprawdę zainteresować FBI…
– Cześć, Van! – Machnął ręką jej partner. Czekał już na ganku. – Jak leci?
– Powiedz mi, Shep, czy podoba ci się praca w policji? – zapytała Van w zamyśleniu, gdy wsiadał do samochodu.
– Zwyczajna praca, nie gorsza niż każda inna. – Pytanie to wcale nie zdziwiło Shepa. – A o co chodzi?
– Być może niedługo się zwolnię…
– Czemu tak nagle? Znalazłaś coś lepszego?
– Nie… Wybieram się w podróż.
– Poślubną? – zażartował Shep.
– A idźże ty! – parsknęła.
– A poważnie?
– Daleko, Shep… Bardzo daleko…
– Do Chin? Albo do Australii? Byliśmy z żoną w zeszłym roku w Australii…
– I jak było?
– Gorąco. Morze. Kangury… – Shep wzruszył ramionami. – Tak samo jak tutaj…
Dzień minął tak samo jak wszystkie poprzednie. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy zatrzeszczał policyjny radiotelefon.
– Van, jesteś tam? – rozległ się przytłumiony głos komisarz Florence. – Podjedź z partnerem do starego magazynu koło przystani, pamiętasz, mieliśmy wczoraj informację, że leży tam jakiś przemyt. Sprawdź to, okej? Dacie radę we dwójkę?
– A co, może być niebezpiecznie? – wyburczała niezadowolona Vanessa. – Szefie, dzień pracy już się skończył! Odstawię Shepa do domu i znikam!
– Nie szkodzi, mały spacer przed snem nie zaszkodzi – w głosie szefowej pojawiły się metaliczne nuty.
– Powinni tam pojechać Rob i Clif! Jeszcze wczoraj, zresztą…
– Nie dali rady, mają po uszy roboty z „koksem”. Dobrze już, Van, szybciutko podjedziecie, sprawdzicie i wracajcie. Nie będzie żadnych problemów – myślałby kto, trochę szmatek z Hongkongu… A w ogóle to rozkaz, a o rozkazach się nie dyskutuje! Bez odbioru!
– Rozkaz… – żachnęła się Van, sprawdziwszy najpierw, że przełożona się wyłączyła. – Wypchaj się swoimi rozkazami! Pozamykam moje sprawy i zwalniam się! Na łono Tiamat!
Ulubione przekleństwo Kreola w jej ustach zabrzmiało jakoś nienaturalnie i nie przyniosło ulgi. Rzuciła szybkie spojrzenie na ostentacyjnie odwróconego tyłem Shepa i postanowiła wrócić do dobrego starego amerykańskiego słownictwa.
Adres magazynu Vanessa pamiętała. Sam magazyn też – w zeszłym roku była z nim związana sprawa bandy fałszerzy pieniędzy. Ta sterta cegieł świetnie nadawała się dla wszelkich wyrzutków – od czasu, gdy ten ogromny labirynt przeszedł na własność miasta, nie udało się go wykorzystać w żadnym pożytecznym celu. Oczywiście, wykorzystywał to na całego element przestępczy – przejażdżki do tej części miasta stały się już tradycją.
– To co, wezwiemy wsparcie? – zapytał Shep dla zasady, wysiadając z samochodu.
– Sami damy radę – zdecydowała Van. Jakże pogromczymi demonów miałaby się bać jakichś żałosnych przemytników?
– Jak chcesz… – Jej partner leniwie wzruszył ramionami.
Zostawili samochód za rogiem i tak ostrożnie ruszyli w stronę bramy. A dokładniej, w stronę miejsca, gdzie kiedyś była brama – to, co obecnie służyło do zamykania magazynu, można by nazwać bramą tylko przy bardzo dużej dozie dobrej woli.
– Van, chciałbym z tobą porozmawiać… – niezdecydowanie zaczął Shep po drodze. – Widzisz, wiele razy zauważałem różne… dziwactwa. Serum prawdy, ten dziwny wideotelefon… Twój ekspert… Kreol… chciałem sprawdzić go naszymi kanałami, ale nic nie znalazłem. Wygląda tak, jakby pojawił się znikąd.
– Śledzisz mnie? – Vanessa z gniewem odwróciła się w jego stronę. – Lepiej tego nie rób, Shep!
– Nie, nie rozumiesz, ja po prostu… I Florence też mnie poprosiła, żebym ci się przyjrzał. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi, niepokoimy się…
Zamek, na który bramę zamknięto, też był lichy – z łatwością dał się otworzyć pierwszym z policyjnego zestawu wytrychów. Wewnątrz było bardzo cicho. „Brama”, przez którą weszli, nie była głównym wejściem, lecz tylnym wejściem do pakamery, dostali się więc nie do głównego pomieszczenia, a do korytarza na zapleczu. Światło słoneczne z trudem przebijało się przez brudne okna, dookoła wisiały pajęczyny i unosił się zapach pleśni. Idealne miejsce, żeby coś schować… Cokolwiek.
Van gestem nakazała partnerowi milczenie, ostrożnie wyglądając za róg.
Na zakurzonym fotelu siedział niewysoki chłopak z obrzynem na kolanach. Z zadowoleniem przeglądał czasopismo, którego błyszczącą okładkę zdobiło praktycznie nagie dziewczę z nieludzko ogromnymi piersiami. No cóż, wiadomo, że na warcie nie będzie czytał „Przeminęło z wiatrem”.