Литмир - Электронная Библиотека

– No, i po wszystkim! – Kreol rozpłynął się w uśmiechu. Był mokry od stóp do głów, ale okropnie szczęśliwy. – A teraz chodź do nowego domu, kabbi ga hobb!

Ostatniej kombinacji słów Vanessa nie zrozumiała, ale sądząc po minie Hubaksisa, było to jakieś szczególnie paskudne przekleństwo.

Yir odwrócił się w stronę Kreola twarzą. A może na odwrót – plecami? W swej obecnej postaci wyglądał jednakowo ze wszystkich stron. Mag wycelował w niego pięść z Pierścieniem-Pochłaniaczem. Wszystko było gotowe do tego, by upchnąć w nim jakąś substancję energetyczną. Nie trwało to długo.

Vanessa jak zaczarowana patrzyła na miotającą się błyskawicę, znikającą w jej ulubionym pierścionku. Guy walczył do ostatka, starając się uderzyć Kreola energomackami, ale Elektryczna Zbroja dobrze chroniła przed takimi atakami i pierścień powoli, acz nieubłaganie wciągał swoją ofiarę. W taki to sposób myśliwy i ofiara zamienili się miejscami…

– No chodź tu, chodź… – przygadywał Kreol z miną zawziętego wędkarza, jednocześnie poganiając Guya magicznym łańcuchem. Teraz, gdy elektryczny demon utracił ludzkie ciało, łańcuch najwyraźniej sprawiał mu ból.

Ostatni ładunek błysnął na pożegnanie i Guy ostatecznie skrył się we wnętrzu magicznego pierścionka. Kreol przez chwilę podziwiał swoje dzieło, po czym zorientował się, że deszcz wciąż pada. Cicho zaklął i wypowiedział zaklęcie Deszczu od tyłu. Chmura majestatycznie zaczęła odpływać na swoje stare miejsce.

W drzwiach odważył pokazać się Hubert.

– Gratuluję, sir. Jeśli pan pozwoli, wyczyszczę pańskie ubranie?

Vanessa z piskiem zachwytu wybiegła na podwórko i zawisła Kreolowi na szyi. Mag był nieco zawstydzony tak burzliwą reakcją, na tak zwyczajne, z jego punktu widzenia, zdarzenie, ale nie sprzeciwiał się. Nieoczekiwanie złapał się na myśli, że sprawia mu to przyjemność.

– Może pójdziemy do domu, uczennico? – zaproponował dziwnie nieśmiało. – Tutaj jest mokro i zimno… No i jestem głodny.

– Wszystko przygotuję, sir – potraktował to jako rozkaz Hubert i rozpłynął się w powietrzu.

Rozdział 12

Po dwóch godzinach Vanessa i Hubert wyszli z domu. Skrzat był w swoim „wyjściowym” ubraniu – długim płaszczu z kapturem głęboko naciągniętym na twarz. W tym stroju można było go wziąć za zwykłe dziecko, ewentualnie karła.

Kreol, który do tej pory nie przyzwyczaił się do tego, że we współczesnym świecie mag musi się ukrywać, jeśli nie chce dostać się do gazet ani w ręce służb specjalnych, nie interesował się zupełnie skutkami swego pojedynku z yirem. Vanessa musiała więc sama zająć się sprzątaniem. Oczywiście z pomocą Huberta i Sługi.

Walka trwała najwyżej kwadrans, ale śladów zostało tyle, że nawet ślepy zauważyłby, że odbyło się tu coś nielegalnego. Większa część trawy była zwęglona, na ścianach i na ogrodzeniu także zostały ślady uderzeń piorunów, a przede wszystkim wszędzie walało się spalone mięso i kości. Znaczna część ciała Guya po prostu rozsypała się w pył, ale tego co zostało, w pełni wystarczyłoby do wzbudzenia podejrzeń. Na dodatek wszystko wokół było zalane wodą. Wykop przeznaczony na basen wypełnił się prawie do połowy i pływały nim różne paskudztwa.

– Mam nadzieję, że nikt nas nie widział… – warknęła Van, patrząc, jak Sługa wybiera wodę z dziury.

– Moim zdaniem sąsiedzi po prostu pomyśleli, że w nocy rozszalała się burza, madam – powiedział Hubert.

– A co z tymi, którzy mieszkają bliżej?

– O ile wiem, pan Foresmith ma nadzwyczaj mocny sen. Jeśli chodzi zaś o panią Foresmith… O ile się nie mylę, pan zadbał o to, żeby nie zwracała uwagi na nasze… dziwactwa? Ośmielę się zauważyć, że było to bardzo dalekowzroczne posunięcie z pani strony, ma’am.

– A ten drugi…? – Vanessa nie zwracając uwagi na pochlebstwo, z troską popatrzyła na dom stojący z drugiej strony. Jeszcze ani razu nie widziała jego mieszkańca i właściwie nie była nawet pewna, czy ktoś tam mieszka.

– Pan Rex? – upewnił się urisk z pogardą. – Nawet jeśli widział wszystko od początku do końca, zupełnie bym się tym nie przejmował.

– A to czemu?

– Bo widzi pani… Pan Rex jest z tych, czyim słowom nikt nie uwierzy. On… niezupełnie adekwatnie przyjmuje rzeczywistość, jeśli mogę się tak wyrazić.

– Wariat?

– Nie, ma’am, niezupełnie.

– Narkoman?

– No właśnie. – Hubert pokiwał głową z ubolewaniem. – Trafiła pani w dziesiątkę, ma’am. Już od kilku lat żyje w świecie własnych fantazji i, jak sądzę, całkiem go to zadowala.

Vanessa zachmurzyła się. Od dawna nienawidziła narkotyków, tych, którzy je biorą i tych, którzy sprzedają. Zaczęło się to jeszcze na balu na zakończenie szkoły, gdy jej ówczesny chłopak pojawił się na haju. Już wcześniej podejrzewała, że się kłuje, ale tego wieczoru podejrzenia zamieniły się w pewność. Oczywiście, rozstała się z nim. Trzy lata temu Van przypadkiem dowiedziała się, że umarł z przedawkowania.

– Co to, to nie…! – wymamrotała z oburzeniem. – Nie zamierzam mieszkać w sąsiedztwie narkomana…

Kreol wciąż jeszcze siedział przy stole w towarzystwie Mao, Butt-Krillacha i Hubaksisa. Mao był nieco obrażony, że wzgardzono jego pomocą i, jak się okazało, nawet przez myśl mu nie przeszło, aby iść spać. Nie tylko obserwował całą walkę, ale nawet nagrał ją kamerą. W tej chwili Kreol z zachwytem obserwował na ekranie samego siebie fechtującego się z yirem energetycznymi mieczami.

– Dobry jestem… – uśmiechnął się półgębkiem, niezmiernie z siebie zadowolony. – Bardzo dobry… Najpiękniejsza zrobiła dobry wybór…

– Nawiasem, Kreolu, co zamierzasz zrobić z naszym więźniem? – zainteresował się Mao.

– Jeszcze nie podjąłem decyzji. – Kreol z roztargnieniem popatrzył na pierścionek. – Pewnie zwiążę tego yira… Zrobię, na przykład, pierścień strzelający piorunami.

– Tak, zgromadził dużo energii – zgodził się Hubaksis z pełnymi ustami. – Dobra będzie z niego broń, potężna…

– Nikt cię nie pytał o zdanie – fuknął Kreol. – Mao, pokażesz mi jeszcze raz, jak się to otwiera?

Mao wziął od niego puszkę pepsi-coli, pociągnął za kółko. Kreol pociągnął łyk i pokiwał głową z szacunkiem.

– Sprytnie pomyślane. Do takiej puszki można wlać co dusza zapragnie, i będzie tam schowane nawet na wieczność…

– Tak, wiemy… – Mao uśmiechnął się lekko.

– Pe… psi… Psi? A, pepsi – przeczytał Kreol. – Nie znam takiego słowa… Co ono znaczy?

– Myślę, że nic – wzruszył ramionami Mao. – Po prostu nazwa napoju.

– Bardzo smacznego napoju – zabulgotał Hubaksis.

Kreol popatrzył w dół i z niemałą irytacją odkrył, że gdy on zachwycał się puszką, bezczelny do granic dżinn wsunął głowę przez aluminiowe denko i teraz łapczywie wysysa jego, Kreola, lemoniadę.

– Ach, ty draniu! – warknął oburzony mag, łapiąc Hubaksisa za skrzydła.

– Puść, panie, to boli! – zawył Hubaksis.

– Wiem! – wysapał Kreol, targając łobuza za lewe skrzydło. Oczywiście uważał przy tym, by go nie wyrwać – nie był mu potrzebny dżinn kaleka.

W samym środku egzekucji do jadalni weszła Vanessa w towarzystwie wiernego Huberta. Miała mokre włosy.

– Znowu pada deszcz – oznajmiła, nie patrząc na nikogo. – Wiesz, tato, okazało się, że nasz sąsiad jest narkomanem… – westchnęła ciężko, siadając obok Kreola.

– Mąż pani Foresmith? – zdziwił się Mao. – Cyryl? A może jej syn?

– To oni mają syna? – zdziwiła się z kolei Vanessa.

– Słyszałem, że jest teraz w college’u. – Ojciec zaprezentował zadziwiającą orientację. – Od tej jesieni. Zdaje się, że ma na imię Jerry… a może Gary… Nie pamiętam dokładnie.

– Nieważne – zmarszczyła się Van. – To nie on, tylko drugi sąsiad…

– A ja myślałem, że w tamtym domu nikt nie mieszka.

– Też tak myślałam… Kreolu, czy za twoich czasów byli narkomani?

– Kto? – zapytał mag nieuważnie. Wciąż jeszcze męczył swoją jednooką maskotkę.

– Byli, byli! – pisnął torturowany. – No ci tam, pamiętasz, panie…?

35
{"b":"106997","o":1}