– To Nyarlathotep, jedyny, oprócz Yog-Sothotha, który może swobodnie poruszać się między światami, gdyż jest Posłańcem Przedwiecznych. Nawiasem, to on dostarcza zaproszenia na święto.
– Ee, listonosz? – powiedziała Van z pewnym rozczarowaniem. – Ale brzydactwo…
– Cicho, panie! – zasyczał Hubaksis. – Yog-Sothoth!
Van zamilkła, starając się jak najdokładniej obejrzeć największą szychę na tej imprezce.
Yog-Sothoth był podobny do długiego robaka albo węża. Czarny jak węgiel, pełzł w stronę tronu w grobowej ciszy, pozostawiając śliski ślad na podłodze. Nikt nie wydał z siebie najcichszego dźwięku, wszyscy jak zaczarowani patrzyli na Strażnika Wrót. Van zrozumiała, że przedwcześnie nazwała go robakiem – z robaka miał tylko odwłok, a tam, gdzie powinna być głowa, w rzeczywistości zaczynał się korpus – bardzo mały w porównaniu z ogonem, ale jednak istniał. Tułów, przy odrobinie dobrej woli, można było nazwać ludzkim, ale miał ten sam czarny kolor co reszta. W miejscu nóg wyrastały mu dwie pary łap modliszki, a zamiast rąk – coś w rodzaju romboidalnych płyt kostnych, jak u niektórych dinozaurów. Z każdej wystawały trzy długie pazury, cicho postukujące podczas ruchu. Głowa nieco tylko przypominała ludzką – były w niej osadzone fasetowe owadzie oczy, brakowało nosa i włosów, a do tego z łysej czaszki sterczało coś w rodzaju mrówczych czułków. Oto jak wyglądał Yog-Sothoth.
Potwór wpełzł na tron i powoli skinął na swe Emblematy. W sali nadal panowała cisza.
– Co teraz będzie? – zaryzykowała szept Van.
– Cicho! – syknął Kreol. – Azatoth!
Ściana za tronem zachwiała się, zafalowała, a potem wychynęła z niej gigantyczna kamienna twarz, przypominająca gipsową maskę. Martwe kamienne oczy spojrzały na obecnych, a następnie otwarły się kamienne usta, z których wydostał się okropny głos, świszczący i wyjący, wyraźnie akcentujący syczące spółgłoski. Każde słowo wymawiał jakby dużą literą. Azatoth, pozbawiony ciała, ale nie życia, wygłaszał przemowę do swych poddanych:
Ia! Ia! Ia! Io! Io! Io!
Jestem Bogiem Bogów!
Jestem Panem Mroku I Władcą Czarnoksiężników!
Jestem Siłą I Wiedzą!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Anu I lgigi!
Przewyższam Anu I Annunnaki!
Przewyższam Siedmiu Shuruppaki!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Enki i Szamasza!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Ninnursak i Testament Lenki!
Przewyższam Wszystko!
Przewyższam Inannę I Isztar!
Przewyższam Nannę I Uddu!
Przewyższam Endukugga I Nindukugga!
Przewyższam Wszystko!
Nic Nie Było Stworzone Przede Mną!
Przewyższam Wszystkich Bogów!
Przewyższam Wszystkie Dni!
Przewyższam Wszystkich Ludzi I Legendy O Nich!
Jestem Przedwieczny!
Nikt Nie Znajdzie Mojego Miejsca Spoczynku!
Widzę Słońce Nocą I Księżyc Za Dnia!
To Ja Przyjmuję Ofiarę Tułaczy!
Skrywają Mnie Góry Zachodu!
Skrywają Mnie Góry Magii!
Jestem Przedwiecznym Wśród Przedwiecznych!
Przewyższam Absu!
Przewyższam Nar Marratu!
Przewyższam Anu!
Przewyższam Kia!
Przewyższam Wszystko!
Ia! Ia! Ia! Ia Sakkakth! lak Sakkakh! Ia Sha Hul!
Ia! Ia! Ia! Utukku Hul!
Ia! Ia Zihul! Ia Zihul!
Ia Kingu! Ia Azbul! Ia Azabua! Ia Haztur!
Ia Hubbur!
Ia! Ia! Ia!
Bahabahahahahabahahahaha!
Kakhtakhtamon Ias!
Van nie zrozumiała, czy ostatnia linijka była częścią rytuału, czy Azatoth po prostu się roześmiał, ale nie interesowało jej to zbytnio. Nie tylko tego zdania nie zrozumiała. Pocieszało ją tylko jedno – po wymówieniu ostatniej zgłoski Azatoth znikł, przywracając ścianie poprzedni wygląd. Napięcie w sali powoli opadało.
– On rzeczywiście jest takim wielkoludem, czy po prostu cierpi na manię wielkości? – wyszeptała Vanessa nieprzychylnie. – Nawet jeśli rzeczywiście jest taki, nie zaszkodziłoby mu trochę skromności…
– Eeee, Van, nie słyszałaś jak wrzeszczał na nas Wielki Chan – cichutko zachichotał Hubaksis. – Bywało, że tak dawał, aż chciało się rzygać…
– Zresztą raz ci się przytrafiło coś w tym rodzaju – chłodno podsumował Kreol. – Zatkaj się, niewolniku, nie przeszkadzaj mi!
– A czym jesteś zajęty, panie?
– Myślę! – warknął mag, z pogróżką w głosie wyciągając z torby laskę. – A przy okazji, kobieto, oddaj no mój łańcuch.
Rozdział 4
Gdy Kreol, Vanessa i Hubaksis „zabawiali się” na imprezie w Zamku Kadath, Mao nudził się. Prawdę mówiąc, to, że Agnes po raz kolejny wyjechała gdzieś daleko, cieszyło go – Mao kochał żonę, ale długie przebywanie z nią dopiekło nieszczęsnemu mężowi. I nie tylko jemu. Ale bez córki i jej kawalera (mimowolnie wciąż myślał o Kreolu jako o narzeczonym Van) czuł pustkę.
Oczywiście, dom miał jeszcze trzech mieszkańców. Niestety, Hubert był wspaniałym sługą, jak zresztą prawie każdy skrzat, ale właśnie to sprawiało, że był niemiłosiernie nudnym rozmówcą, zupełnie nienadającym się do towarzystwa. Sir George, którego i wcześniej Mao spotykał bardzo rzadko, okazał się mało rozmownym osobnikiem, najchętniej chowającym się gdzieś w ciemnym kącie. Czy to śmierć tak na niego wpłynęła, czy też był taki od urodzenia, nie wiadomo. Został tylko Butt-Krillach. Wyglądał niezbyt przyjemnie, ale nie można go było nazwać ani nudziarzem, ani milczkiem. Niestety, elwen skwapliwie wykorzystywał nieobecność Vanessy i pojawiał się w domu z rzadka, sprawdzając tylko, czy wszystko jest w porządku. Mao postanowił nie pytać, gdzie się włóczy, ale w gazetach jak dotąd o nim nie pisano, w telewizji też nie było komunikatów ostrzegawczych, tak więc ojciec Van cieszył się względnym spokojem – czteroręki demon potrafił ukryć się przed wścibskim wzrokiem.
Do nudy dołączyła obawa o córkę. Choć przekonywał Kreola, że Vanessa umie sama o siebie zadbać, to jednak ojcowskie uczucia niełatwo pokonać. Przecież Van wybrała się nie na piknik z przyjaciółmi, nie w odwiedziny do chorej babci w sąsiednim mieście, nawet nie na ekspedycję do dżungli nad Amazonką! Każdą z tych podróży Mao potraktowałby obojętnie, tym bardziej, że przy tak niespokojnej kobiecie, jak Agnes Lee, sam musiał dużo podróżować. Ale przecież jego córka wyprawiła się do innego wymiaru, w istnienie którego jeszcze niedawno nie wierzył! Do świata zamieszkiwanego nie przez ludzi, a same potwory! Oczywiście, Kreol zaklinał się na wszystkie świętości, że zaproszonym nie grozi żadne niebezpieczeństwo, ale w końcu to tylko słowa… Jak byście się czuli, wiedząc, że ktoś wam bliski znajduje się w miejscu takim jak Leng? Niezbyt wiele jest gorszych światów…
Z braku lepszego zajęcia, stary Chińczyk zaczął wędrować po domu. Kreol zamieszkał w tej willi nie tak dawno, ale już zdążył nasączyć ją swą obecnością. Wszędzie widać było ślady zmartwychwstałego sumeryjskiego maga. Na przykład, w ogrodzie (oczywiście, jeśli ten malutki spłachetek ziemi, obsadzony diabli wiedzą czym można nazwać ogrodem) Mao odkrył kilka gatunków roślin nieznanych współczesnej nauce. Bezwzględnie eksploatując Sługę, Kreol zbudował w odległym końcu ogrodu malutką oranżerię, trochę większą od działkowej szopy i nasadził w niej roślin tak gęsto, że do środka z trudem mogła wejść tylko jedna osoba. Tylko Kreol wiedział, gdzie udało mu się zdobyć te wszystkie nasiona. Najprawdopodobniej i tym razem wykorzystał demonologię.