Литмир - Электронная Библиотека

Vanessa milczała, patrząc mu prosto w oczy, a minę miała w pełni sceptyczną.

– Dobrze, poddaję się! – warknął mag. – Marduk, zanim zrobił porządek z Lengiem, był człowiekiem; potężnym człowiekiem, jednym z największych magów swoich czasów, ale mimo wszystko śmiertelnym. Ale kiedy pozbawił Leng siły, cała wyzwolona ba-choń… potem wyjaśnię, co to takiego… zleciała się do niego. I tak oto został bogiem – zakończył mag.

Van na kilka sekund otworzyła usta jak wyrzucona na brzeg ryba.

– Chcesz… chcesz zostać bogiem?! – wyszeptała jednocześnie z paniką i z zachwytem w głosie.

– Nie żeby aż tak – z żalem westchnął Kreol. – W owych czasach Marduk był znacznie silniejszy, i Leng też. To, co z niego zostało wygląda żałośnie… do tego, trzeba się będzie podzielić z… piątym punktem planu. Ale Najwyższym zostanę na pewno! Takim Najwyższym, jakiego nie było od czasów Adema! A potem można będzie piąć się wyżej. Teraz rozumiesz?

– Prawie wszystko. Ale jednak – po co było kłaść się spać na pięćdziesiąt wieków?

– O, Szamaszu! – jęknął Kreol z desperacją. – A co tu jest do rozumienia? Wtedy faktycznie byłem ich niewolnikiem. Teraz jestem wolny. Wtedy Leng był jeszcze bardzo silny. Teraz zostało z niego… to co widzisz. Wtedy miałem tysiące przeciwników. Teraz nie został prawie nikt. Co prawda, na to ostatnie akurat nie liczyłem… I nie mogę powiedzieć, że to dobrze – nie ma przeciwników, ale pomocników też nie ma! Dobrze, nieważne. Czy teraz rozumiesz, dlaczego musiałem przenieść się w czasie?

– Rozumiem… – Pokiwała głową Van, obserwując, jak wokół rozpływa się Kopuła Tajemnicy. – Ale jeśli wszystko tak doskonale się układa, dlaczego jesteś taki smutny?

– Myślę, że pan jest smutny z innego powodu – słodziutkim głosikiem podpowiedział dżinn.

– Milczeć, niewolniku! – warknął Kreol. – Nikt cię nie pyta o zdanie!

– Pan po prostu boi się, że Mey’Knoni umarła… – odgadywał Hubaksis, obserwując swego pana.

– Do kogo mówię?! – krzyknął mag, uderzając laską w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą był Hubaksis. Zwinny dżinn jak zwykle umknął w ostatniej chwili.

– Panie! Panie! – Dżinn nadaremnie wzywał maga do opamiętania. – Panie, nie trzeba mnie bić, jestem grzeczny!

– Nieprawda! – zaryczał przez zaciśnięte zęby Kreol, wciąż jeszcze waląc swym magicznym orężem gdzie popadło. Kamienne okruchy latały we wszystkie strony – okazało się, że laska jest nadzwyczaj twarda, a i zmartwychwstały Sumeryjczyk odkrył w sobie niespodziewany zapas sił.

– Ej, ej…! – zawołała Vanessa z oburzeniem, starając się przerwać tę awanturę. Mądrzejszego okrzyku nie była w stanie wymyślić. Zresztą i tak nikt jej nie słuchał: dżinn, starając się umknąć przed gniewem pana, poleciał wyżej, a Kreol wskoczył na balustradę i podskakując starał się dosięgnąć do latającego wstrętnego licha. Na to, że w każdej chwili ryzykuje upadkiem z dobrych trzystu metrów, w ogóle nie zwracał uwagi. Za to Van serce stawało w gardle za każdym razem, gdy po raz kolejny opadał o kilka milimetrów od krytycznego punktu.

Polowanie na dżinna zakończyło się po niespełna dziesięciu minutach, gdy obaj uczestnicy zabawy stracili siły. Zmęczony Kreol usiadł na poręczy, a Hubaksis przycupnął obok. Ale mimo wszystko nie za blisko.

– I o co całe to piekło? – zapytała Van z przesadnym spokojem. – Co to za Majowy Koń i dlaczego tak was zdenerwował?

– Mey’Knoni – skwapliwie poprawił ją dżinn, nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie Kreola. – Stara przyjaciółka pana, jeszcze z dawnych czasów. Mieszkała w pieczarze, o, pod tamtą skałą.

Vanessa przyjrzała się górze. Ledwie było ją widać na horyzoncie, więc trudno było zgadnąć, czy jest w niej pieczara. Zresztą cały problem wydawał jej się głupi.

– Oczywiście, umarła! – Ze zdziwieniem wzruszyła ramionami. – Ej, moje wy wykopaliska, od tego czasu minęło pięć tysięcy lat, nie zapomnieliście czasem?

– Nie, Van, nie rozumiesz – zachichotał Hubaksis. – Była maginią, jak pan. I też dążyła do nieśmiertelności, tylko w inny sposób.

– W jaki?

– No, miała siedemdziesiąt dwa lata, gdy zawarła umowę z Algorem. Nie wiem, czym mu zapłaciła, ale od tamtej pory przestała się starzeć. Tyle tylko, że musiała na zawsze przenieść się do tamtej pieczary. Jeśli stamtąd wyjdzie – pufff! Zostanie z niej tylko kupka prochu… – Dżinn obrazowo machnął rączkami.

Vanessa od razu się uspokoiła. Gdy tylko rozmowa zeszła na starą znajomą, z najgłębszych zakamarków podświadomości wypłynęło nieznane dotąd uczucie zazdrości. Ale skoro jest to staruszka-pustelniczka, mieszkająca gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc, a do tego nie wiadomo czy w ogóle jeszcze żyje…

– Panie, a może po prostu sprawdzimy? – zaproponował Hubaksis. – I tak nie mamy nic do roboty.

– Masz rację, niewolniku. Trzeba się przekonać… – Mag ponuro kiwnął głową.

– Idę z wami – oznajmiła natychmiast Vanessa. Staruszka czy nie staruszka – nie miała zamiaru puszczać Kreola samego nie wiadomo gdzie.

Mag i dżinn popatrzyli na siebie, jakby się bezgłośnie naradzali, a potem Kreol przyzwalająco skinął głową.

– Niech tak będzie, uczennico. Właź.

– Gdzie? – Vanessa lekko uniosła brwi.

– A ty co, zamierzasz iść na piechotę? – obruszył się Kreol. – Właź mi na plecy.

– Panie, a może się pościgamy? – Maleńki dżinn wyszczerzył się psotnie.

– Nie rozumiem… – zdziwiła się Van. – Chcesz tam lecieć?!

– A ciebie to dziwi? – odpowiedział Kreol pytaniem na pytanie.

– Nie wiedziałam, że latać też umiesz!

– Dużo rzeczy umiem… – Mag machnął lekceważąco ręką, najwyraźniej nie przywiązując do tego wagi. – To co, lecisz czy zostajesz?

Vanessa niezgrabnie spróbowała wdrapać mu się na grzbiet, ale nie udało jej się. Ostatni raz siedziała u kogoś na plecach w wieku ośmiu lat, gdy dziadek nosił ją barana.

– A na miotle nie latasz? – spróbowała zaproponować inny wariant podróży.

– Na miotle? A co ma do rzeczy miotła?

– No, myślałam, że czarnoksiężnicy latają na miotłach…

– Jestem magiem! – Kreol wściekle zgrzytnął zębami. – I dlaczego akurat na miotłach? To głupie… A dlaczego nie w fotelu? Pamiętam, zrobiłem kiedyś imperatorowi latające krzesło…

– A jego synowi drewnianego konia! – przypomniał sobie Hubaksis. – Pamiętasz, panie, jak ten głuptas wleciał na iglicę pałacowej wieży i nie mógł zejść na dół? Imperator groził, że cię zabije!

– Pamiętam, pamiętam… Nie, w zasadzie mogę zmusić do latania dowolny przedmiot, ale dlaczego akurat miotłę? – Pytanie o miotłę nie wiadomo dlaczego dotknęło Kreola do żywego. – Po pierwsze, to niewygodne. Kobieta może jakoś się usadowi, ale mężczyzna…

– Po półgodzinie zamieni się w eunucha – ochoczo podtrzymał ciekawy temat Hubaksis.

– Tobie to nie grozi – uśmiechnął się Kreol złośliwie. – Poza tym jest jeszcze prawo stosunku mas…

– A co to takiego? – nachmurzyła się Van.

– No cóż, brzmi prosto. Zaczarowane ciało może podnieść ładunek nie większy, niż czternaście i osiem dziesiątych jego własnej masy. Nie, jakoś inaczej, ale sens jest taki – w zamyśleniu przyznał Kreol. – To znaczy, że miotła może podnieść… eee… w waszych jednostkach miary… ze czterdzieści kilogramów. W najlepszym wypadku czterdzieści pięć.

– I wyglądałoby to śmiesznie – dodał Hubaksis. – Wyobraź sobie pana latającego na miotle!

– To też argument – zgodził się Kreol. – Nie, obejdziemy się bez miotły.

– A dywan? – Vanessa nie poddawała się.

– Jaki znowu dywan? – burknął mag niecierpliwie.

– Latający. A może nie istnieją?

– Prawda, panie – zgodził się Hubaksis – co z dywanami? W domu na nich czasami latałem.

– No i co z tego?

– Przecież ważą niewiele! Co z prawem stosunku mas?

– Do zaczarowania dywanu stosuje się inną metodę – Pole Lewitacyjne. Latające dywany, latające sandały, latające deski – jedna i ta sama metoda. Jeśli na artefakcie siedzi się ze zwieszonymi nogami – Pocisk Lewitacyjny, wtedy działa prawo stosunku mas. A jeśli lata się stojąc lub siedząc – Pole Lewitacyjne, wtedy prawo mas nie działa. Ale z miotłą ten numer nie przejdzie – jest za wąska, nie da się na niej w ten sposób utrzymać. I nie usiądziesz normalnie – nogi zawsze będą zwisać.

22
{"b":"106997","o":1}