– Sprytne… – oceniła Vanessa. – Do tego nie trzeba wyrzucać śmieci… Ale w takim razie nie rozumiem czegoś innego: jeśli tak łatwo możesz zrobić z niczego dowolne dania, to dlaczego w domu zawsze zmuszasz mnie albo naszego skrzata do gotowania?
– Uczennico! – podniósł głos Kreol. – Masz samojezdny rydwan? Jak go tam zwą… samochód?
– Mam – Kiwnęła głową Van, zastanawiając się, o co mu chodzi.
– I można nim poruszać się znacznie szybciej niż na piechotę, prawda?
– Oczywiście.
– I nogi przy tym się nie męczą, prawda?
– No tak – zgodziła się dziewczyna, ciągle nie rozumiejąc, do czego dąży mag.
– W takim razie, powiedz mi, proszę, dlaczego nie jeździsz nim z pokoju do pokoju?! – wykrzyknął Kreol. – Może mam się też w tyłek drapać za pomocą magii?!
– Niekoniecznie – sucho odparła Vanessa.
– Jeśli niekoniecznie, to zamilcz! – warknął Kreol.
– Niekoniecznie trzeba być niegrzecznym! – odparowała.
– Przyzwyczajaj się, uczennico. – Nieoczekiwanie Kreol rozpłynął się w uśmiechu. – Dopóki jestem twoim nauczycielem, dopóty będę krzyczał i przeklinał. Jak kiedyś mój nauczyciel. Takie relacje między uczniem i nauczycielem zostały uświęcone przez wieki tradycji.
Vanessa nadal była obrażona.
– Dobrze, nie złość się… – powiedział Kreol pojednawczo. – Zjedz jeszcze czekolady – to uspokaja.
Van popatrzyła na ostatni kawałek i mimowolnie się oblizała. Bardzo zdziwiło ją, że Kreol świetnie wie, co to jest czekolada i umie ją stworzyć. A ona myślała, że wynaleziono ją całkiem niedawno. Czekolada ze starożytnego Sumeru nieco różniła się od współczesnej, ale nie można powiedzieć, że była gorsza.
– Nie, dziękuję – odmówiła niechętnie. – Muszę dbać o figurę…
– O jaką figurę? – nie zrozumiał Kreol, rozglądając się dookoła. – Po co o nią dbać?
– No… o tę… – zmieszała się Van, pokazując, o co jej chodzi. – Talia i inne takie…
– A w czym może jej zaszkodzić czekolada? – szczerze zdziwił się Kreol. – I w ogóle, wspaniale wyglądasz – prawie jak dziedziczna arystokratka z Ur. Tylko oczy masz jakieś dziwne… Ale mimo wszystko ładne – jak kian-wen.
– Dziękuję. – Dziewczyna z powątpiewaniem pokiwała głową, nie do końca pewna, czy nie jest to kolejna kpina. – Od czekolady się tyje, po co mi to?
Kreol uśmiechnął się, demonstrując żółtawe zęby. Vanessa starała się nauczyć go korzystania ze szczoteczki do zębów, ale zdecydowanie odmówił, tłumacząc, że magowi znacznie łatwiej jest od czasu do czasu wyhodować nowe zęby, niż codziennie mazać je jakimś świństwem. Nieprzyjemny zapach z ust też go nie martwił – aby się go pozbyć, wystarczyło, że poruszył ręką i wymamrotał kilka słów.
– Po pierwsze, od czekolady się nie tyje – powiedział pouczającym tonem. – Po drugie, jedzenie stworzone za pomocą magii tylko syci, nie można od niego utyć. Po trzecie, zawsze mogę zrobić ci taką figurę, jaką zechcesz.
– Nie wiedziałam, że jesteś też chirurgiem plastycznym!
Prawdę mówiąc, w to akurat nie uwierzyła. Chociaż niby zdążyła się przekonać, że Kreol ma wyjątkowo trzeźwą samoocenę. Nigdy nie chwalił się na próżno, nigdy też nie był nadmiernie skromny.
Nie wiadomo dlaczego właśnie teraz Vanessie przypomniało się, że za trzy dni kończy się jej urlop, a to znaczy, że trzeba będzie albo wrócić do pracy, albo się zwolnić. Pomyśleć tylko, że od chwili poznania Kreola minęły niecałe cztery tygodnie! A wydawało się jej, że zna go od dziecka…
– Uczennico, nie wiesz, gdzie jest mój niewolnik? – W jej rozmyślania wdarł się niezadowolony głos maga.
Van zasępiła się. Przyszło jej do głowy, że rzeczywiście dawno nie widziała i nie słyszała maleńkiego dżinna. Kreol na chwilę zamknął oczy, po czym uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Tak myślałem. Podgląda jak inni grają w świeczki, świntuch…
– Co podgląda? – nie zrozumiała Van.
– No jak… – Kreol lekko się zaczerwienił, pokazując gestami CO w starożytnym Babilonie wstydliwie nazywano „grą w świeczki”. Vanessa z trudem powstrzymała się od śmiechu, patrząc na zawstydzoną minę maga. Mimo wszystko nie był takim twardzielem, za jakiego chciał uchodzić.
– Czekaj no. Czy to znaczy, że możesz zobaczyć, gdzie on jest?
– W końcu jest moim duchem-doradcą. – Kreol wzruszył ramionami. – Oficjalnie… Między nami jest magiczna więź, chociaż dość słaba.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego słaba?
– Dlatego, że jako duch-doradca jest równie kiepski, jak we wszystkim innym… – Mag wykrzywił się z niezadowoleniem. – Sam nie wiem, po co go w ogóle trzymam. Pewnie przywiązałem się do niego…
W drzwi zadudniło naraz z dziesięć pięści. Przestraszona Vanessa aż podskoczyła, mimowolnie chwytając za pistolet, ale gdy drzwi otwarły się, odetchnęła z ulgą. Pojawił się jeden ze Stworów, a mają one po tyle rąk, że starczyłoby na cały oddział.
– Kreol-eol i Vanessa-nessa Lee-ee? – Potwór popatrzył na nich pytająco. Mówił jednocześnie dwoma pyskami, a dźwięki nie całkiem się pokrywały, co dawało „efekt echa”.
– Tak – wojowniczym tonem odpowiedział mag. – A ty czego chcesz?
– Jesteście zaproszeni-eni na-a uroczystą-ystą kola-cję-cję w sali-ali bankietowej-owej wielkiego-kiego Yog-Sothotha-Sothotha.
– Nieźle! – ucieszyła się Van. Uroczysta kolacja to uroczysta kolacja, nawet w zamku potworów. Ale na wszelki wypadek zapytała Kreola: – Przecież to dobrze?
– To zależy, z której strony na to spojrzeć – odparł z powątpiewaniem. – A z jakiej racji spotkał mnie taki zaszczyt, Stworze? Wydawało mi się, że zapraszają tam tylko szczególnie dostojnych gości. Oficjalnych ambasadorów i tego rodzaju osoby…
– Nie-e wiem-em – zaskrzypiał Stwór. Albo zaskrzypiała. Albo zaskrzypiało. Nawet sam Cuvier nie umiałby chyba określić płci tego stworzenia. – Mam-m rozkaz odprowadzić-wadzić was-s.
Kreol w milczeniu zarzucił na ramię torbę z magicznymi narzędziami i krótkim gestem nakazał Stworowi, by ten wypełnił swój obowiązek. Vanessa sprawdziła, czy broń jest na miejscu i ruszyła w ślad za nim.
Potwór toczył się kilka metrów przed nimi. Właśnie tak – toczył się: Stwór miał diabelnie dużo nóg wyrastających w najdziwniejszych miejscach, tak, że z boku wyglądał jak pyza-mutant.
Tego rejonu Vanessa jeszcze nie odwiedzała. Do tej pory w Zamku Kadath widziała tylko główną salę, pokój kąpielowy dla gości i kilka korytarzy. W tej części zamku ściany wykończono szczególnie starannie czarnym onyksem, a podłogę pokrywało coś w rodzaju szklanego parkietu. Vanessa stąpała bardzo ostrożnie, bojąc się poślizgnąć, dopóki nie zauważyła, że „szkło” wcale nie jest śliskie.
Po drodze minęli odpychające miejsce. Było to coś na kształt zoo, tyle że w klatkach siedziały nie tygrysy, a ludzie. Mężczyźni, kobiety, dzieci w różnym wieku. Wszyscy nadzy. Krzyczeli, płakali, jęczeli, ale Van nie wychwyciła w tych krzykach ani jednego zrozumiałego słowa.
– To niewolnicy? – zapytała z odrobiną zwątpienia. Ludzie w klatkach byli zbyt dobrze utuczeni jak na zwykłych niewolników. Nawet nie to! Wszyscy więźniowie byli tak grubi, jakby przez kilka lat pod rząd odżywiali się tylko w McDonaldzie.
– Kiedyś nimi byli… – obojętnie odpowiedział Kreol, z pełnym obrzydzenia politowaniem spoglądając na klatki. – A teraz to tylko pokarm…
– Co? – Vanessa nie uwierzyła własnym uszom. – Co powiedziałeś?!
– Cóż robić? – Kreol wzruszył ramionami. – Władcy Lengu nie jedzą nic, oprócz mięsa. Smakuje im ludzina… Zanim Marduk Potężny Topór zapieczętował ich wymiar, zdobywali ofiary w innych światach, a teraz muszą hodować ludzi jak bydło… A propos, jeśli cię to interesuje – nie ma sensu próbować ich uwalniać.
– Dlaczego? – Van aż się zagotowała.
– Spożywczy niewolnicy nie potrafią nawet mówić. To po prostu zwierzęta w ludzkiej postaci… – westchnął Kreol.
Dziewczyna nie odważyła się dłużej kłócić, chociaż mogłaby przytoczyć wiele argumentów przeciw. Ale jej nienawiść do miejscowych Władców wzrosła wielokrotnie.