– Pani Foresmith? – przypomniał sobie Mao. – I gdzież to cię zobaczyła?
– Gdy wchodziłem do domu… – Butt-Krillach ze wstydem spuścił oczy. – Proszę o wybaczenie, panie Lee, wiem, że nie powinienem wychodzić do miasta za dnia…
– A co teraz można zrobić? – Mao rozłożył ręce z filozoficznym spokojem. – Widziała, to widziała… W końcu, kto jej uwierzy? A w ogóle, Butt, masz szczęście, że moja kochana córeczka wyjechała. Już ona by cię obsztorcowała jak należy.
– Wiem, panie Lee… – zasępił się demon. Rozległ się dzwonek. Mao stanął jak skamieniały, usilnie próbując zgadnąć, kto to może być. Agnes powinna wrócić z Amsterdamu nie wcześniej niż za tydzień. Vanessa ze swym kawalerem – za trzy dni, o ile czas w Lengu biegł tak samo jak na Ziemi. Mao był wystarczająco wykształconym człowiekiem, by wiedzieć o możliwości takiego paradoksu.
– Szybko, chowaj się – krótko nakazał Butt-Krillachowi.
Demon nie kazał mu długo czekać, zniknął, nim Mao zdążył zrobić pierwszy krok w stronę drzwi. Chować umiał się jak nikt inny.
Stary Chińczyk otworzył drzwi, nie pytając, kto przyszedł. Kreol, zanim udał się do świata po tamtej stronie, zapewnił go, że otoczył dom ochronną pajęczyną zaklęć i teraz nikt nie może wejść do domu, jeśli on, Mao, tego nie zechce.
Na progu stała owa „chuda, podobna do szczura” sąsiadka, Margaret Foresmith. W zasadzie należało tego oczekiwać. O wiele gorsze było to, że przyprowadziła ze sobą policjanta. Chociaż grubasek w mundurze najwyraźniej uważał, że przyciągnięto go tutaj na próżno – mówił o tym jego smętny wygląd.
– Pani Foresmith? – przywitał ją gospodarz prawdziwym chińskim ukłonem. – Pan…
– Johnson – przedstawił się basem policjant.
– Czemu zawdzięczam wizytę? – uprzejmie zainteresował się Mao.
– Sam pan najlepiej wie! – fuknęła Margaret.
– Proszę wybaczyć, ale nie mam pojęcia… – Mao bezradnie rozłożył ręce.
– A gdzie są gospodarze? – Namolna sąsiadka starała się zajrzeć do środka. – Ta dziewczyna i ten wariat?
– Ma pani na myśli moją córkę i mojego przyszłego zięcia? – Mao nadał głosowi nieco chłodniejsze brzmienie. Jak na prawdziwego Chińczyka przystało, potrafił wspaniale posługiwać się intonacją do wyrażania uczuć. – Są w Los Angeles, odwiedzają naszych przyjaciół. Wrócą za trzy dni. W tym czasie ja doglądam domu. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania, pani Foresmith?
– Przepraszam… eee… – zaczął policjant, drapiąc się po karku.
– Po prostu Mao – pospiesznie przedstawił się Mao.
– Tak, Mao… hmm. Tak jak wasz przywódca, tak? Zabawne…
Mao postanowił nie wyjaśniać, że Mao Zedong rządził w Chinach dawno temu, jego czasy minęły bezpowrotnie i obecnie nikt go nie uważa za przywódcę. W zasadzie, Jiang Zemina też nie darzył ciepłym uczuciem. Podobnie jak George’a Busha i w ogóle większości polityków.
– No więc tak, panie Mao… – Johnson cały czas starał się wyjaśnić powód swej wizyty. Widać było, że sam nie całkiem rozumie, czemu właściwie tu przyszedł. – A więc ta… hmmm… Tak. Proszę jeszcze raz powtórzyć personalia.
– Mao – cierpliwie przypomniał jego rozmówca.
– Pyta mnie! – gniewnie przerwała Margaret. – Ile razy można panu powtarzać? Foresmith! Margaret Foresmith!
– Tak. No więc tak… hmmm… Pani Foresmith twierdzi, jakoby ukrywał pan u siebie… no… tak… Jak pani powiedziała? Tak, to znaczy… Jakiegoś potwora, czy co… Nie ma pan czasem jakiejś małpy albo czegoś takiego? Może kangura? – zapytał policjant z nadzieją. Bardzo chciał jak najszybciej wyjaśnić nieporozumienie.
– Potwora? – Mao podniósł lewą brew w wyrazie zdumienia i dezaprobaty. – Konkretnie jakiego potwora?
– Pan to powinien wiedzieć najlepiej! – Kobieta nachyliła się agresywnie w jego stronę. – Jeszcze pyta, jakiego! Czy według pana jestem ślepa?! Sama widziałam, jak otwierał drzwi! Okropny, jak łysa małpa, z paszczą pełną zębów! A jaki miał łeb – jak u kosmity! A może to jest kosmita?
– No… – Johnson usiłował się uśmiechnąć. Zauważywszy, że Margaret patrzy w inną stronę, ukradkiem postukał palcem w czoło. – Nic pan nie wie… mmmm… Mao?
– Niestety, nie – odpowiedział Mao głosem suchym jak pieprz. Zauważył obok dumnie przechodzącego Fluffiego i zaprezentował go nieproszonym gościom. – Być może tego potwora ma pani na myśli, droga sąsiadko?
– Ma mnie pan za skończoną wariatkę? – rozeźliła się.
– Pani to powinna wiedzieć najlepiej! – przedrzeźniał ją Mao. – Może pomyliła pani telewizor z oknem? Nie wiem jak u państwa, ale w naszym domu nie ma żadnych potworów!
– Mmmm… tak! Hmmm… – mruknął policjant. – Pani… eee… nieważne, może pani mimo wszystko… no, nie wiem… pomyliła się? Nie? Hmm, tak. Coś się przywidziało, co?
– Wiem, co widziałam! – przerwała mu Margaret z godnością. – Panie władzo, w tym domu już od dawna dzieje się coś dziwnego, nie pierwszy raz to zauważyłam! Pana obowiązkiem jest przeprowadzenie rewizji!
– Kchy… – chrząknął policjant. – Przepraszam… eeee, niech to diabli, ciągle zapominam, jak pani… a niby na jakiej podstawie? Dlatego, że pani przywidział się kosmita? A nawet jeśli się nie przywidział, nasze prawo nic nie mówi o tym, że nie wolno trzymać kosmitów. Jeśli panią zje albo przynajmniej pogryzie, wtedy owszem – proszę przyjść i złożyć skargę. Zamkniemy kosmitę i tych, którzy go ukrywali. A do tego czasu – adieu! Do widzenia po francusku, hmm, tak!
Mao, który nie spodziewał się po tym tępawym w wyglądu tłuściochu takiej zwięzłej i rozsądnej wypowiedzi, chrząknął w tej samej chwili z uznaniem.
– Nie zostawię tego tak! – zagroziła na pożegnanie Margaret, patrząc jak zmykają się drzwi wejściowe.
– Butt, jesteś tu? – cicho zapytał Mao, spoglądając przez wizjer, by upewnić się, że uparta sąsiadka nie szpieguje gdzieś w pobliżu.
– Jestem tutaj, panie Lee – miauknął gdzieś w pobliżu czteroręki demon.
– Do powrotu Van i Kreola nie ruszysz się z domu ani na krok. Niech oni zdecydują, co z tobą zrobić. Mam przeczucie, że ta… – Mao zaklął pod nosem – rzeczywiście nas nie zostawi. Będzie teraz siedzieć i śledzić nas przez lornetkę. Może nawet z aparatem fotograficznym.
– Ludzie mają jeszcze kamery wideo – dodał Butt-Krillach.
– Tak, kamery też… – westchnął Mao. – Słuchaj, już dawno chciałem cię zapytać, nie masz nam za złe, że tak cię nazywamy?
– A o co chodzi? – nie zrozumiał Butt-Krillach.
– No wiesz… „But”. Trochę głupio nazywać się jak kapeć lub kalosz… – wymamrotał Mao.
– Jest nieskończenie wiele języków… – Elwen obojętnie wzruszył dwiema parami ramion. – Dowolne słowo w jakimś języku może brzmieć głupio. Możecie mnie nazywać, jak wam się podoba.
Pani Foresmith rzeczywiście postanowiła nie poddawać się tak łatwo. Konsekwentnie wcielała w życie swoją nową obsesję. Męża postanowiła nie wtajemniczać – swego ślubnego nie szanowała, traktowała go jak szmatę, przy czym szczególnie irytowała ją jego wiara w zjawiska nadprzyrodzone. To, że teraz sama polowała na stwora z innego świata, bynajmniej nie wydawało się jej nielogiczne. Dama była z gatunku tych, co to w cudzym oku nie tylko słomkę, ale i pyłek zobaczą, a belki we własnym uparcie nie dostrzegają.
Pani Foresmith za to bardzo szybko zapoznała z Wielką Tajemnicą Łysego Kosmity swoje przyjaciółki – panią Anderson i pannę Wilson. Astrolożka momentalnie stwierdziła, że z tym domem i jego mieszkańcami coś jest nie w porządku. Natomiast pulchna pani Anderson z zachwytem spijała mądrości z ust przyjaciółek i we wszystkim się z nimi zgadzała.
Głośno lamentowały nad tym, że pani Lee jest w podróży. Z żoną Mao momentalnie znalazły wspólny język i kto jak kto, ale ona na pewno mogła im pomóc. Dzięki niej z łatwością dostałyby się do środka, a tam bez trudu wymyśliłyby, jak obejść całe terytorium. Ale czego nie ma, tego nie ma. Wszystkie trzy musiały uzbroić się we wszelakie przyrządy do podglądania oraz podsłuchiwania i rozpocząć dyżury nieopodal tajemniczej willi. Jednak na przełażenie przez płot i szukanie innego wejścia nie zdecydowały się. Po pierwsze, nie było wśród nich akrobatki ze złodziejskim stażem, a po drugie ciągle jeszcze towarzyszył im strach przed potworami rzekomo czającymi się w domu Katzenjammera.