– Ten Bergeron – zaczął. – Wspomniała pani, że w kontrakcie z nim ma pani zagwarantowaną wyłączność?
Madame Lavier odwróciła się z kieliszkiem w dłoni.
– Och, tak. Jesteśmy jakby rodziną.
Bourne przyjął brandy, podziękował skinieniem głowy i usiadł w fotelu obok biurka.
– To dobry układ – zauważył bez wyraźnego związku.
Wysoka, chuda jak szczapa sprzedawczyni, z którą Bourne rozmawiał na początku, weszła do gabinetu z księgą rachunkową w dłoni. Padły szybkie instrukcje i sumy; każda z sukienek została osobno wyceniona, podczas gdy księga przeszła z rąk do rąk. Lavier podała ją Jasonowi do sprawdzenia.
– La facture – powiedziała.
Bourne potrząsnął głową, odmawiając sprawdzenia.
– Combien? – zapytał.
– Vingt mille soixante francs, monsieur – odpowiedziała współwłaścicielka „Les Classiques”, obserwując jego reakcję jak wielki, czujny ptak.
Nie było żadnej reakcji. Bourne odliczył sześć pięciotysięcznych banknotów i wręczył Lavier. Skinęła głową i przekazała je szczupłej sprzedawczyni. Sztywne zwłoki wymaszerowały z sukienkami z gabinetu.
– Wszystko zostanie zapakowane i przyniesione tu wraz z resztą pieniędzy. – Lavier usiadła za swoim biurkiem. – A więc wyjeżdża pan do Ferrat. To musi być cudowne.
Zapłacił, więc nadszedł czas rozstania.
– Za ostatnią noc w Paryżu przed powrotem do przedszkola. – Podniósł kieliszek w autoironicznym toaście.
– Tak, wspomniał pan, że pańska przyjaciółka jest bardzo młoda.
– Powiedziałem, że to dziecko i tak też jest. To dobry kumpel, ale wolę towarzystwo bardziej dojrzałych kobiet.
– Musi pan ją bardzo lubić – zauważyła Lavier, muskając perfekcyjnie ułożone włosy; pochlebstwo zostało przyjęte. – Kupuje jej pan tak piękne – i szczerze mówiąc – kosztowne prezenty.
– To tylko ułamek sumy, której mogłaby zażądać.
– Rzeczywiście.
– Jest moją żoną, trzecią, jeśli chodzi o ścisłość, a na Bahama muszę pokazywać się publicznie. Ale oddzielam moje życie tam od życia tu. Potrafię to doskonale zorganizować.
– Jestem tego pewna, monsieur.
– Skoro już mówimy o Bahama, to kilka minut temu wpadła mi do głowy pewna myśl. To dlatego zapytałem panią o Bergerona.
– O co chodzi?
– Może uważać mnie pani za raptusa, ale zapewniam, że tak nie jest. Kiedy mnie coś zaintryguje, muszę to zbadać… Jeżeli ma pani wyłączność na Bergerona, to czy nie myślała pani o utworzeniu filii na wyspach?
– Na Bahama?
– I jeszcze bardziej na południe. Może nawet na Karaibach.
– Monsieur, już z samym Saint-Honoré często mamy za dużo kłopotów! Jak to mówią: na zaniedbanej farmie ziemia leży odłogiem.
– Nie trzeba będzie o nią dbać, a przynajmniej nie w ten sposób, który pani ma na myśli. Chodzi o coś dla ludzi z klasą – jedna koncesja tu, druga tam, miejscowe prawo własności z przywilejowanymi odsetkami. Wystarczy jeden lub dwa butiki, które oczywiście będą się ostrożnie rozrastać.
– To wymaga znacznego kapitału, Monsieur Briggs.
– Na początek tylko opłaty za wynajęcie lokalu. Może to pani nazwać wpisowym. Opłaty są wysokie, ale nie zniechęcające. W przypadku lepszych hoteli i klubów zazwyczaj głównie zależy to od stopnia znajomości z dyrekcją.
– A pan ich zna?
– Doskonale. Jak już powiedziałem, na razie badam możliwości, ale ten pomysł ma chyba pewne zalety. Pani znak firmowy zyskałby na wytworności. „Les Classiques”, Paryż, Wielka Bahama… może Caneel Bay. – Bourne dopił brandy. – Ale pani prawdopodobnie ma mnie za szalonego. Proszę to traktować jak zwykłą rozmowę… Chociaż z drugiej strony, zarobiłem już parę dolarów podejmując bez namysłu ryzykowne decyzje.
– Ryzykowne? – Jacqueline Lavier ponownie musnęła włosy.
– Nie odrzucam tego rodzaju pomysłów, madame. Zazwyczaj je popieram.
– Tak. Rozumiem. Jak pan powiedział, pomysł ma pewne zalety.
– Tak sądzę. Oczywiście chciałbym zobaczyć, jakiego rodzaju kontrakt ma pani z Bergeronem.
– Mogę go panu pokazać, monsieur.
– Mam lepszy pomysł – powiedział Jason. – Jeżeli jest pani wolna, to może pomówilibyśmy o tym przy kilku drinkach i kolacji. W Paryżu jestem jeszcze tylko przez jedną noc.
– I woli pan towarzystwo bardziej dojrzałych kobiet – dodała Jacqueline Lavier. Maskę jej twarzy znów przeciął uśmiech; biały lód pękał pod porozumiewawczym spojrzeniem.
– D’accord, madame.
– Nie powinno być z tym problemu – powiedziała, sięgając po telefon.
Telefon, Carlos.
Złamię ją. Zabiję, jeżeli będzie trzeba. Dowiem się prawdy.
Marie szła przez tłum w stronę budek telefonicznych przy rue Vaugirard. Wynajęła pokój w „Meurice” i zostawiła w recepcji neseser. Potem siedziała sama w pokoju dokładnie przez dwadzieścia dwie minuty, aż do chwili, kiedy nie mogła już dłużej wytrzymać. Siedziała na krześle, wpatrując się w pustą ścianę. Myślała o Jasonie, o szaleństwie ostatnich ośmiu dni, które wpędziły ją w niewiarygodny obłęd. Jason. Troskliwy, przerażający, niepojęty Jason Bourne. Człowiek, w którym było tyle gwałtowności, a równocześnie tak zadziwiająco wiele współczucia. A przy tym wydawał się tak zatrważająco oswojony ze światem, o którym nie mieli pojęcia zwykli obywatele. Skąd się pojawił ten jej ukochany? Kto nauczył go przekradania się przez zaułki Paryża, Marsylii, Zurychu… a może nawet Wschodu? Czym był dla niego Daleki Wschód? Skąd znał języki? Jakie języki? A może język?
Tao.
Cze-sah.
Jam Quan.
Inny świat, o którym nic nie wiedziała. Ale znała Jasona Bourne’a, a przynajmniej człowieka, którego tak nazywano. Mimo oporów kurczowo trzymała się uczciwości, którą w nim wyczuwała. Och, Boże, jakże ona go kochała!
Iljicz Ramirez Sanchez. Carlos. Kim on był dla Jasona Bourne’a?
„Przestań!” – krzyczała do siebie, siedząc samotnie w pokoju. A potem zachowała się w taki sam sposób, jaki często widziała u Jasona – zerwała się z krzesła, tak jakby nagły ruch mógł rozproszyć mgłę lub pozwolić się przez nią przebić.
Kanada. Musi zadzwonić do Kanady i dowiedzieć się, dlaczego śmierć Petera, zamordowanie Petera, utrzymano w takiej tajemnicy, w tak brudny sposób! To nie miało sensu; wszystko w niej buntowało się przeciw temu. Bo Peter także był uczciwym człowiekiem, a zabił go człowiek, który takim nie jest. Albo dowie się dlaczego, albo sama ujawni sprawę tej śmierci, tego morderstwa. Wykrzyczy przed światem, że ona wie i zażąda: „Zróbcie Coś!”
Wyszła więc z „Meurice”, pojechała taksówką na rue Vaugirard i zamówiła rozmowę z Ottawą. Czekała teraz na zewnątrz budki. Gniew w niej wzbierał, w palcach gniotła nie zapalonego papierosa. Nie zdążyła go rozkruszyć, kiedy zadzwonił telefon.
Otworzyła przeszklone drzwi i weszła do środka.
– To ty, Alan?
– Tak – padła zwięzła odpowiedź.
– Alan, co u diabła się dzieje? Peter został zamordowany, a w gazetach nie pisnęli o tym ani słówkiem. W radiu i telewizji też! Wygląda na to, że nawet ambasada nie wie! Tak jakby nikogo to nie obchodziło! Co wy ludzie robicie?!
– To, co nam każą. I ty też tak zrobisz.
– Co? Przecież to Peter! Był twoim przyjacielem! Posłuchaj mnie Alan…
– Nie! – przerwał jej brutalnie. – To ty posłuchaj. Wyjedź z Paryża. Zaraz! Przyleć tu najbliższym bezpośrednim rejsem. Gdybyś miała z tym jakieś problemy, ambasada się tym zajmie, ale musisz rozmawiać wyłącznie z ambasadorem, rozumiesz?
– Nie! – krzyknęła Marie St. Jacques. – Nie rozumiem! Zabili Petera i nikogo to nie obchodzi! Wszystko, co masz do powiedzenia, to jakieś biurokratyczne gówno! Żeby tylko nie dać się wciągnąć, na miłość boską, żeby tylko nigdy nie dać się wciągnąć!
– Trzymaj się od tego z daleka, Marie!
– Daleka od czego? Przecież tego właśnie mi nie mówisz, prawda? No więc lepiej, żebyś…
– Nie mogę! – Alan zniżył głos. – Nie wiem. Powtarzam ci tylko to, co mi polecono przekazać.