– Szkła…?
– Właśnie – przerwał Jason. – Pewnego typu szkła kontaktowe nosi się, żeby zmienić kolor oczu. Najlepszy efekt osiąga się przy orzechowych oczach… Kiedy Washburn badał mnie po raz pierwszy, stwierdził ślady używania ich przez długi czas. To jeden z kluczy do zagadki, prawda?
– Zależy co chcesz z tym zrobić – powiedziała Marie. – O ile w ogóle to prawda.
– Dlaczego nie miałaby być?
– Ponieważ doktor był częściej pijany niż trzeźwy. Sam mi o tym powiedziałeś. Swoje domysły układał w stertę, jeden Bóg wie jak często mając ogląd zmętniały od alkoholu. Nigdy nie był konkretny. Bo nie mógł być.
– W jednej sprawie był. Jestem kameleonem wcielającym się w każdą postać. Chciałbym się dowiedzieć, w jaką teraz będę mógł się wcielić. Dzięki tobie mam adres. Ktoś tam może znać prawdę. Wystarczy jeden jedyny człowiek. Tylko tyle potrzebuję. Jedna osoba, żeby dokonać konfrontacji. Jeżeli będę zmuszony, siłą złamię jej opór…
– Nie mogę cię zatrzymać, ale na miłość boską, bądź ostrożny. Jeśli cię rozpoznają – zginiesz.
– Nie na miejscu; to mogłoby zaszkodzić interesom. W końcu to Paryż.
– Nie sądzę, żeby to było zabawne, Jasonie.
– Ja też nie. Serio na to liczę.
– Co masz zamiar zrobić? To znaczy, w jaki sposób?
– Dowiem się, jak trafię na miejsce. Zobaczę, czy ktoś nie biega rozglądając się nerwowo lub czeka na telefon, tak jakby od tego zależało jego życie.
– A co potem?
– Zrobię tak samo jak z d’Amacourtem. Poczekam na zewnątrz i pójdę za tym kimś. Jestem tak blisko, że nie chybię, i będę ostrożny.
– Zadzwonisz do mnie?
– Spróbuję.
– Chyba zwariuję, czekając tu i nic nie wiedząc.
– Nie czekaj. Możesz gdzieś zdeponować obligacje?
– Banki są zamknięte.
– Skorzystaj z któregoś z wielkich hoteli. Mają tam sejfy.
– Trzeba wynająć pokój.
– Wynajmij. W „Meurice” lub „Pod Jerzym V”. Zostaw neseser w recepcji, ale wróć tu.
Marie skinęła głową.
– To mnie przynajmniej zajmie.
– Potem zadzwoń do Ottawy. Dowiedz się, co się stało.
– Zadzwonię.
Bourne podszedł do nocnego stolika i wziął kilka banknotów o nominale pięciu tysięcy franków.
– Łatwiej by poszło, gdyby udało się kogoś przekupić – powiedział. – Wątpię, żeby do tego doszło, ale kto wie.
– Kto wie – zgodziła się Marie i jednym tchem mówiła dalej: – Czy wiesz, co powiedziałeś? Właśnie wyrzuciłeś z siebie nazwy dwóch hoteli.
– Wiem. – Odwrócił się i stanął twarzą do niej. – Ja już tu byłem. Wiele razy. Mieszkałem tu, ale nie w tych hotelach. Raczej w bocznych uliczkach, tam, gdzie nie jest łatwo trafić.
Chwila elektryzującego strachu minęła w ciszy.
– Kocham cię, Jasonie.
– Ja ciebie też – powiedział Bourne.
– Wróć do mnie. Bez względu na to co się stanie, wróć do mnie.
Z punktowych reflektorów umocowanych na ciemnobrązowym suficie spływało w dół łagodne i efektowne zarazem światło, zalewając manekiny i ludzi w kosztownych ubraniach miłym dla oka odcieniem żółci. Lady z biżuterią i dodatkami wyłożone były czarnym aksamitem. Zasłony z jaskrawoczerwonego i zielonego jedwabiu powiewały gustownie nad błyszcząca granatową tkaniną. Złoto i srebro lśniło w świetle ukrytych żarówek. Przejścia między stoiskami wyginały się w półkola, stwarzając wrażenie przestrzeni, której tu nie było. „Les Classiques” – chociaż niemały – nie zaliczał się do wielkich sklepów. Był jednak wspaniale wyposażony i usytuowany na jednej z najbardziej kosztownych parceli Paryża. W głębi znajdowały się drzwi z szybami z barwionego szkła, prowadzące do przymierzalni. Ponad nimi w loggii mieściły się biura „Les Classiques”. Po prawej stronie wznosiły się wyściełane dywanem schody. Obok na podwyższeniu zainstalowano centralkę telefoniczną, którą obsługiwał mężczyzna w średnim wieku ubrany w staromodny garnitur. Dziwnie nie pasował do tego miejsca. Mówił coś do mikrofonu przymocowanego do słuchawek.
Personel składał się głównie z wysokich, szczupłych kobiet o pociągłych twarzach – żyjące zwłoki byłych modelek, które dzięki smakowi artystycznemu i inteligencji osiągnęły wyższą pozycję niż ich koleżanki z branży, kiedy minęła ich młodość. Między nimi widać było również kilku mężczyzn – podkreślone przez dopasowane ubrania, przypominające trzciny sylwetki, dramatyczne gesty i wyzywające, taneczne ruchy.
Z ciemnego sufitu spływała łagodna, romantyczna muzyka; spokojne crescendo podkreślane przez promienie miniaturowych reflektorów. Jason przechadzał się po sklepie, przyglądając się manekinom, dotykając materiałów, dokonując samodzielnych osądów. W ten sposób mógł ukryć ogarniające go zdumienie. Gdzie było zamieszanie i strach, które spodziewał się zastać w centrum łączności Carlosa? Spoglądał w górę na otwarte drzwi biura i pojedynczy korytarz, który rozdzielał na pół ten mały kompleks biurowy. Widział tam mężczyzn i kobiety przechadzających się równie obojętnie jak reszta personelu na parterze. Zatrzymywali się od czasu do czasu albo wymieniali uprzejmości i strzępki znacząco nic nie znaczących informacji. Plotki. Nie dostrzegł żadnych znamion pośpiechu; nic nie świadczyło o tym, że ważna pułapka eksplodowała im w rękach, że importowany zabójca – jedyny człowiek w Paryżu, który pracował dla Carlosa i mógł zidentyfikować cel – leży z kulą w głowie w opancerzonej furgonetce na Quai de la Râpée.
Było to niewiarygodne choćby z tego powodu, że atmosfera ani trochę nie potwierdzała jego oczekiwań. Nie spodziewał się wprawdzie chaosu; żołnierze Carlosa byli na to zbyt opanowani. Ale jednak czegoś oczekiwał. Tymczasem nie dostrzegł ani napiętych twarzy, ani rozbieganych spojrzeń, ani gwałtownych ruchów znamionujących stan gotowości bojowej. Wszystko odbywało się jak zazwyczaj: elegancki świat haute couture wciąż krążył po eleganckiej orbicie, nie zwracając uwagi na zdarzenia, które powinny wytrącić oś jego obrotu z równowagi.
A jednak gdzieś tu znajdował się prywatny telefon i ktoś, kto był nie tylko przekaźnikiem Carlosa, lecz również sam mógł wysłać na łowy trzech morderców. Kobieta…
Zobaczył ją – to musiała być ona. Stała w połowie wyściełanych dywanem schodów – wysoka kobieta o twarzy, którą wiek i kosmetyki przekształciły w zimną maskę. Właśnie zatrzymał ją chudy jak trzcina sprzedawca, przedstawiając jej rachunki do zatwierdzenia. Zajrzała do nich, a potem zerknęła w dół, na nerwowego mężczyznę w średnim wieku, stojącego, nie opodal stoiska z biżuterią. Było to przelotne spojrzenie, ale przekazana w nim wiadomość absolutnie jasna: „W porządku, mon ami. Weź sobie tę błyskotkę, ale szybko zapłać rachunek. Bo jak nie, to najesz się wstydu przy następnej okazji. Albo jeszcze gorzej. Mogę zadzwonić do twojej żony”. W ciągu ułamka sekundy połajanka była skończona i na masce pojawił się uśmiech – równie szeroki co fałszywy. Władcza kobieta skinęła głową i ołówkiem wziętym od sprzedawcy podpisała rachunki. Potem zeszła na dół w towarzystwie nachylającego się ku niej sprzedawcy, który najwyraźniej prawił jej komplementy. Na najniższym stopniu odwróciła się, musnęła grzywę ufarbowanych w pasemka włosów i w geście podzięki poklepała sprzedawcę po przegubie.
W oczach kobiety trudno było dostrzec ślad rozluźnienia. Wydawały się czujne, tak jak oczy wszystkich ludzi, których widział Bourne, z wyjątkiem może tych za złotymi oprawkami w Zurychu.
Instynkt. Ta kobieta była jego celem; pozostało tylko jej dosięgnąć. Pierwsze ruchy kadryla muszą być subtelne. Nie powinien wzbudzić ani zbyt dużego, ani zbyt małego zainteresowania. To ona musi do niego podejść.
W ciągu kilku następnych minut Jasona ogarnęło zdumienie. Właściwie zadziwił sam siebie. Nazywało się to „wchodzeniem w rolę” – to jeszcze rozumiał, ale był zaszokowany łatwością, z jaką wcielał się w obcą postać – o ile jego własna była mu znana. Tam, gdzie jeszcze kilka minut temu dokonywał ocen, teraz przeprowadzał inspekcje, ściągał odzież z wieszaków, unosił materiał pod światło. Z bliska wpatrywał się w szwy, oglądał guziki i dziurki, palcami miętosił kołnierzyki, wyginając je w górę i w dół. Był surowym arbitrem wytwornej odzieży, doświadczonym kupcem, który wie, czego chce i błyskawicznie odrzuca wszystko, co nie zaspokaja jego smaku. Jedynym szczegółem, którego nie badał, były metki z cenami – najwyraźniej go nie interesowały.