Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Studiowała na McGill pięć lat, zwieńczeniem studiów był tytuł magisterski oraz stypendium rządu kanadyjskiego na studia doktoranckie w Oksfordzie.

– Co to był za dzień! Myślałam, że ojciec dostanie ataku apopleksji. Wyobraź sobie, że zostawił swoje ukochane bydło pod opieką moich braci, a sam przyleciał do Montrealu, żeby wybić mi pomysł z głowy.

– Wybić ci pomysł z głowy? Ale dlaczego? Przecież kiedyś sam był księgowym, a ty zamierzałaś pisać doktorat z ekonomii…

– Popełniasz ten sam błąd co wszyscy! – zawołała. – Wbrew pozorom, księgowi i ekonomiści to najwięksi wrogowie. Jedni widzą pojedyncze drzewa, drudzy cały las, więc ich oceny rzadko bywają zbieżne. Poza tym mój ojciec był nie tylko Kanadyjczykiem, ale Kanadyjczykiem francuskiego pochodzenia, a to różnica. Uznał mnie wręcz za zdrajczynię. Dał się udobruchać dopiero wówczas, gdy dowiedział się, że po powrocie z Anglii do kraju każdy stypendysta musi przepracować minimum trzy lata w administracji państwowej. Ucieszył się, że „będziemy mieli w rządzie swojego człowieka”. Vive Québec, vive la France!

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Trzyletni okres pracy w Ottawie ze zrozumiałych względów wydłużył się: ilekroć bowiem Marie zamierzała odejść; otrzymywała awans, a co za tym idzie, większy gabinet oraz liczniejszy personel.

– Poczucie władzy działa oczywiście jak narkotyk – rzekła z uśmiechem. – I nikt tego lepiej nie wie niż urzędnik państwowy, o którego względy zabiegają różne banki i spółki. Chyba Napoleon ujął go najtrafniej: „Dajcie mi dość orderów, a wygram wam każdą bitwę”. W każdym bądź razie zostałam. Praca, którą wykonuję, sprawia mi ogromną przyjemność. Może dlatego, że dobra jestem w tym, co robię.

Jason wpatrywał się w nią uważnie, kiedy opowiadała mu o sobie.

Pod zewnętrzną warstwą opanowania kryło się w niej coś z dziecka: tryskająca radość życia. Była osobą pełną werwy, która starała się hamować swój zapał, ilekroć jej zdaniem stawał się nazbyt widoczny. Jason nie wątpił, że Marie jest świetnym fachowcem; podejrzewał, że wszystko, do czego się bierze, wykonuje z pełnym poświęceniem.

– Jestem tego pewien – rzekł. – Ale czy masz czas na inne sprawy?

– Jakie sprawy?

– No wiesz… mąż, dzieci, domek z białym płotkiem.

– Może kiedyś założę rodzinę. Nie wykluczam tej możliwości.

– Ale dotąd nie założyłaś?

– Nie. Kilka razy byłam zakochana, ale do zaręczyn, pierścionków z diamentami i tak dalej nie doszło.

– Kto to jest Peter?

Uśmiech znikł jej z twarzy.

– Zapomniałam, że czytałeś telegram.

– Przepraszam.

– Nie przepraszaj, już to sobie wyjaśniliśmy, a Peter… Uwielbiam Petera! Mieszkaliśmy razem przez dwa lata, potem się rozstaliśmy.

– Sądząc po telegramie, nie czuje do ciebie żadnej urazy.

– Niechby tylko spróbował! – zawołała ze śmiechem. – Jest dyrektorem mojego wydziału i liczy, że wkrótce wejdzie do rządu. Jeśli tylko zacznie stroić fochy, natychmiast opowiem w Ministerstwie Skarbu o wszystkich jego niedociągnięciach i może się pożegnać z ambicjami.

– Napisał, że dwudziestego szóstego wyjdzie po ciebie na lotnisko. Zadepeszuj do niego.

– Tak, będę musiała.

Na temat jej wyjazdu nigdy nie rozmawiali, starannie go unikali, wiedząc, że prędzej czy później musi nastąpić. Rozstanie było sprawą przyszłości, a ich rozmowy obracały się wokół tego, co się zdarzyło w przeszłości. Kiedy Marie oznajmiła, że pragnie mu pomóc, Jason zgodził się, myśląc, iż kierowana owym nieuzasadnionym poczuciem wdzięczności, chce z nim zostać jeszcze dzień lub dwa dłużej, i bardzo się z tego powodu ucieszył. Cokolwiek innego nie wchodziło w rachubę.

I dlatego nie mówili o przyszłości. Wymieniali słowa i spojrzenia, wybuchali cichym śmiechem, nawiązywali przyjazny kontakt. Zdarzały się chwile nieśmiałej czułości, ale wtedy oboje świadomi niebezpieczeństwa szybko się wycofywali. Cokolwiek innego nie wchodziło w rachubę.

Powracali więc w rozmowach do nienormalności sytuacji, do minionych wydarzeń. Częściej oczywiście dyskutowali o tym, co przydarzyło się jemu, nie jej, bo to on stanowił irracjonalną przyczynę ich bycia razem… razem w jednym pokoju w małym szwajcarskim pensjonacie. W racjonalnym, uporządkowanym świecie Marie St. Jacques nie występowały takie anormalne sytuacje i właśnie dlatego, że nie występowały, jej chłodny, analityczny umysł został pobudzony do działania. Niedorzeczności należało zbadać, rozwikłać, wyjaśnić. Zaczęła bezlitośnie drążyć pamięć Jasona; była równie nieustępliwa jak Geoffrey Washburn z Île de Port Noir, lecz pozbawiona jego cierpliwości. Wiedziała, że na cierpliwość, nie ma czasu i to sprawiało, że niekiedy posuwała się za daleko.

– Co cię uderza, kiedy czytasz gazety?

– Chaos. Który jest chyba zjawiskiem uniwersalnym.

– Nie żartuj. Czy cokolwiek wydaje ci się znajome?

– Prawie wszystko, ale nie umiem powiedzieć dlaczego.

– Na przykład co?

– Dziś rano przeczytałem artykuł o wysyłce drogą morską amerykańskiej broni do Grecji i o debacie, jaka później miała miejsce w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Rosjanie wyrazili protest. Rozumiem powagę sytuacji, znam powody walki o władzę w krajach śródziemnomorskich, wiem o kryzysie na Bliskim Wschodzie.

– Podaj inny przykład.

– Był artykuł o ingerencji rządu wschodnioniemieckiego w sprawy ambasady zachodnioniemieckiej w Warszawie. Państwa bloku wschodniego, zachodniego… to też rozumiem.

– Wiesz, o czym to świadczy, prawda? Że twój umysł jest wyczulony na sprawy związane z polityką, z geopolityką.

– Albo że posiadam zwykłą, normalną wiedzę o tym, co się dzieje we współczesnym świecie. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek był dyplomatą. Wysokość mojego konta w Gemeinschaft Bank raczej wyklucza pracę na państwowej posadzie.

– Zgadzam się, ale jednak orientujesz się w polityce. A co z mapami? Prosiłeś, żeby ci je kupić. O czym myślisz, kiedy na nie patrzysz?

– Czasem nazwy miejscowości przywodzą mi na myśl pewne obrazy, tak jak to miało miejsce w Zurychu. Widzę budynki, hotele, ulice… rzadziej twarze, które zawsze są bezimienne.

– Dużo podróżowałeś.

– Chyba tak.

– Na pewno tak.

– No dobrze, masz rację.

– Jak podróżowałeś?

– Jak to jak?

– Czym częściej? Samolotem czy samochodem? Nie chodzi mi o taksówki, tylko pojazd własnoręcznie prowadzony.

– Jednym i drugim. A dlaczego?

– Gdybyś powiedział, że samolotem, oznaczałoby to, że częściej odbywałeś dalekie podróże. Czy w trakcie wyjazdów spotykałeś się z ludźmi? Na lotnisku? Może w hotelu?

– Na ulicy – odparł niemal odruchowo.

– Na ulicy? Dlaczego na ulicy?

– Nie wiem. Spotykaliśmy się na ulicy… i w cichych, ciemnych pomieszczeniach.

– W restauracjach? Kawiarniach?

– Tak… i w pokojach.

– Hotelowych?

– Tak.

– Nie w biurach? Gabinetach?

– Może czasem. Ale rzadko.

– W porządku. Spotkania. Twarze. Czyje? Mężczyzn? Kobiet? Jednych i drugich?

– Na ogół mężczyzn. Niekiedy kobiet, ale przeważali mężczyźni.

– O czym mówili?

– Nie wiem.

– Postaraj się sobie przypomnieć.

– Nie mogę. Nie pamiętam żadnych głosów, słów.

– To nie były przypadkowe spotkania, prawda? Spotykałeś się z ludźmi, to znaczy, że byłeś z nimi umówiony. Oczekiwali ciebie, a ty ich. Kto wyznaczał te spotkania? Bo ktoś musiał.

– Przysyłano telegramy albo dzwoniono…

– Kto przysyłał? I skąd?

– Nie wiem. Wiadomość zawsze do mnie docierała.

– Do hotelu?

– Nie pamiętam. Chyba tak.

– Powiedziałeś, że z tego, co mówił zastępca dyrektora hotelu „Carillon”, wynikało, że zostawiano ci wiadomości w recepcji.

– Tak, rzeczywiście.

– Kto zostawiał? Ludzie z tego Tread coś tam?

– Treadstone-71.

– Treadstone-71. Czy to tam pracowałeś?

– Nazwa nic mi nie mówi. Nie figuruje w żadnym spisie.

– Skup się!

37
{"b":"101695","o":1}