Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pięć gwiazdek za darmo? Dla dwóch osób? Ruth udawała, że szuka w drobnym druku szczegółowych informacji.

– Nie. Zdaje się, że to tylko dla jednej osoby. Ja nie mogę tam jechać. – Westchnęła z udawanym zawodem.

– Hnh! Nie myślę o tobie! – wykrzyknęła matka. – A dziewczyna z dołu?

– Ach, racja. – Ruth zapomniała o lokatorce. Widocznie Art także. A matka, mimo choroby mózgu, zachowała czujność i pamiętała.

– Jestem pewna, że dostała podobne pismo. Nie pozwoliliby nikomu zostać w budynku, jeśli groziłoby to chorobą płuc.

LuLing zmarszczyła brwi.

– To będzie mieszkać w tym samym hotelu?

– Och… Nie, prawdopodobnie w innym, pewnie nie tak ładnym, bo przecież ty jesteś właścicielką, a ona tylko wynajmuje u ciebie mieszkanie.

– Ale ciągle będzie płacić czynsz?

Ruth znów zerknęła do listu.

– Oczywiście. Zgodnie z prawem

LuLing pokiwała głową z zadowoleniem.

– No to dobrze.

Ruth poinformowała Arta przez telefon, że jego plan chyba się powiódł. Cieszyła się, że mimo wszystko nie wydawał się zadowolony z siebie.

– Trochę niepokojące, że tak łatwo dała się nabrać – rzekł. – W ten sposób wielu starszych ludzi daje sobie odbierać domy i oszczędności.

– Czuję się teraz jak szpieg – dodała Ruth. – Jakbyśmy szczęśliwie przeprowadzili tajną misję.

– Sądzę, że twoja matka i wielu innych ludzi chętnie zgodzi się dostać coś za darmo.

– Skoro o tym mowa, ile będzie nas kosztować pobyt w Mira Mar?

– Nie przejmuj się kosztami.

– Daj spokój. Powiedz.

– Zajmę się tym. Jeżeli się jej spodoba i postanowi zostać, będziemy się martwić później. Jeśli się jej nie spodoba, funduję te trzy miesiące. Będzie mogła wrócić do dawnego domu i wymyślimy coś innego.

Ruth z wdzięcznością zauważyła, że znów zaczął mówić “my".

– Dobrze, w takim razie podzielimy się kosztem tych trzech miesięcy.

– Może jednak zostawisz to mnie?

– Dlaczego?

– Bo wydaje mi się, że to najważniejsza rzecz, jaką robię od bardzo dawna. Możesz to potraktować jak dobry uczynek harcerza. Albo wypełnianie boskich przykazań, albo krótki kurs ludzkich uczuć. Chwilowe szaleństwo. Dzięki temu czuję się dobrze jako człowiek. Jestem szczęśliwy.

Szczęśliwy. Gdyby tylko matka odnalazła szczęście, mieszkając w Dworku Mira Mar. Ruth zastanawiała się, co sprawia, że ludzie są szczęśliwi. Czy można znaleźć szczęście w miejscu? W innym człowieku? A co ze szczęściem dla samej siebie? Czy wystarczy wiedzieć, czego się chce, i wyciągnąć po to dłoń, nie zważając na otaczającą mgłę?

Gdy parkowali przed trzypiętrowym krytym gontem budynkiem, Ruth z ulgą stwierdziła, że dom wcale nie wygląda jak przytułek. LuLing pojechała na weekend do siostry, a Art wpadł na pomysł, żeby odwiedzili Dworek Mira Mar bez niej, aby móc przewidzieć jej ewentualne zastrzeżenia. Wychodzący na ocean budynek otaczały drzewa cyprysowe, osłaniające go przed wiatrem. Na ogrodzeniu z kutego żelaza umieszczono tablicę, która głosiła, że dom jest zabytkiem San Francisco, został wzniesiony po wielkim trzęsieniu ziemi w 1906 roku i mieścił się w nim kiedyś sierociniec.

Wprowadzono Ruth i Arta do wyłożonego dębem gabinetu i powiedziano im, że niebawem przyjdzie dyrektor zespołu opieki. Usiedli sztywno na skórzanej kanapie naprzeciw masywnego biurka. Na ścianie wisiały oprawione w ramki dyplomy i certyfikaty organizacji zdrowia oraz fotografie budynku w jego dawnej roli, z rozpromienionymi dziewczętami w białych fartuszkach.

– Przepraszam, że musieli państwo czekać – powiedział czyjś głos z brytyjskim akcentem.

Odwróciwszy się, Ruth ze zdumieniem ujrzała młodego Hindusa o ujmującym wyglądzie, ubranego w garnitur i krawat.

– Edward Patel – przedstawił się z życzliwym uśmiechem. Uścisnął im dłonie i obojgu wręczył po wizytówce.

Może mieć najwyżej trzydzieści kilka lat, pomyślała Ruth. Wyglądał jak makler giełdowy, a nie ktoś, kto musi się zajmować środkami przeczyszczającymi i lekami na artretyzm.

– Chciałbym, żebyśmy zaczęli tutaj – mówił Patel, prowadząc ich z powrotem do holu. – Ponieważ jest to pierwszy widok, z jakim stykają się nasi seniorzy. – Zaczął mówić, jak gdyby wygłaszał wyuczoną formułkę reklamową: – Tu, w Dworku Mira Mar, uważamy, że dom to coś więcej niż miejsce do spania. To cała koncepcja.

Koncepcja? Ruth spojrzała na Arta. To się nigdy nie uda.

– Co oznaczają litery P i F w nazwie “Usługi Medyczne P i F"? – zapytał Art, spoglądając na wizytówkę.

– Patel i Finkelstein. Założycielem firmy był jeden z moich wujów. Od dawna pracuje w podobnej branży, hotelowej. Morris Finkelstein jest lekarzem. Jego matka jest naszą pensjonariuszką.

Ruth zdumiała się, że Żydówka pozwoliła własnemu synowi umieścić się w takim zakładzie. To był atest co się zowie.

Przez oszklone drzwi weszli do ogrodu otoczonego żywopłotem. Z obu stron stały cieniste altanki z kratownic oplecionych jaśminem. Stały w nich wyściełane krzesła i stoliki z blatami z matowego szkła. Kilka kobiet, ujrzawszy ich, przerwało rozmowę.

– Witaj, Edwardzie! – zawołały trzy z nich.

– Dzień dobry, Betty, Dorothy i Rosę. Och, Betty, naprawdę cudownie ci w tym kolorze.

– Uważaj, młoda damo – zwróciła się do Ruth staruszka, przybierając surową minę. – Sprzedałby twoją ostatnią koszulę, gdyby tylko mógł.

Patel wybuchnął serdecznym śmiechem, a Ruth zastanawiała się, czy kobieta rzeczywiście tylko żartowała. Cóż, przynajmniej znał ich imiona.

Przez środek ogrodu biegła rudawa ścieżka, wzdłuż której stały ławeczki, niektóre ocienione płóciennym daszkiem. Patel wskazywał urządzenia, których niewprawne oko mogłoby w pierwszej chwili nie zauważyć. Miał donośny głos, mówił rzeczowo, ze znajomością tematu, jak nauczyciel, który uczył kiedyś Ruth angielskiego. Ścieżka, tłumaczył, ma taką samą nawierzchnię jak bieżnie halowe, nie ma tu żadnych luźnych kawałków cegły czy kamieni, o które mógłby się potknąć nieuważny spacerowicz, ani odrobiny twardego betonu. Oczywiście, gdyby któraś z seniorek upadła, mogłaby złamać sobie biodro, ale raczej nie rozsypałoby się na tysiące kawałeczków.

– Badania wykazują, że to właśnie jest najniebezpieczniejsze dla osób w tym wieku. Jeden upadek i trach! – Patel pstryknął palcami. – Często zdarza się tak, kiedy starszy człowiek mieszka samotnie, w domu, który nie został przystosowany do jego potrzeb. Bez pochylni i poręczy.

Patel wskazał kwiaty w ogrodzie.

– Wszystkie bez kolców i nietoksyczne. Nie mamy trujących oleandrów ani naparstnicy, które mogłaby skubnąć jakaś zdezorientowana starsza osoba. – Każda roślina była opatrzona tabliczką z nazwą umieszczoną na wysokości oczu, żeby nie trzeba się było schylać. – Nasi seniorzy uwielbiają nadawać ziołom nazwy. W poniedziałki po południu mamy zbieranie ziół. Jest tu rozmaryn, pietruszka, oregano, tymianek cytrynowy, bazylia, szałwia. Mieli jednak spore problemy ze słowem Echinacea. Jedna pani nazywa ją “chińska cecha". Teraz wszyscy tak nazywamy tę roślinę.

Patel dodał, że ziół z ogrodu używa się przy sporządzaniu posiłków.

– Panie nadal szczycą się swymi umiejętnościami kulinarnymi. Uwielbiają nam przypominać, żeby dodawać tylko szczyptę oregano albo że należy natrzeć kurczaka szałwią od wewnątrz, nie z zewnątrz, i tak dalej.

Ruth wyobraziła sobie kilkadziesiąt pań narzekających na jedzenie i matkę przekrzykującą resztę, że wszystko jest za słone.

Szli dalej ścieżką w kierunku szklarni w głębi ogrodu.

– Nazywamy to Szkółką Miłości – rzekł Patel, gdy weszli w eksplozję kolorów – jaskrawego różu i pomarańczowo szafranowej barwy szat buddyjskich mnichów.

– Każdy mieszkaniec ma swoją orchideę. Na doniczkach wymalowane są imiona, jakie nadali swoim kwiatom. Jak zapewne państwo zauważyli, około dziewięćdziesięciu procent naszych pensjonariuszy to kobiety. Bez względu na podeszły wiek, wiele z nich nadal ma silny instynkt opiekuńczy. Są zachwycone, mogąc codziennie podlewać swoje orchidee. Uprawiamy tu storczyki z rodzaju Dendrobium znane jako Cuthbertsoni. Kwitną niemal cały rok bez przerwy i znoszą codzienne podlewanie, w przeciwieństwie do innych orchidei. Wiele naszych pań nadało kwiatom imiona mężów, dzieci lub innych członków rodziny, którzy już odeszli. Często rozmawiają z roślinami, dotykają płatków i całują je, troszczą się o kwiaty i dogadzają im. Dajemy im małe kroplomierze i wiadro wody, którą nazywamy “eliksirem miłości". Często mówią: “Mama idzie, mama idzie". Wzruszający widok, gdy karmią swoje orchidee.

73
{"b":"101394","o":1}