Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mnich cicho chrząknął.

– Proszę się nie martwić. Miałem już równie złe przypadki. – Potem zwrócił się do mnie: – Przynieś mi grzebień, którym czesała twoje włosy.

Moje stopy były jak przykute do ziemi, dopóki Matka nie stuknęła mnie lekko w głowę, abym się pośpieszyła. Poszłam więc do pokoju, który tak długo dzieliłam z Droga

Ciocią. Wzięłam grzebień, którym tyle razy układała moje włosy. Był to grzebień z kości słoniowej, którego nigdy nie nosiła, z wyrzeźbionymi na obu końcach kogutami oraz długimi i prostymi zębami. Przypomniałam sobie, jak Droga Ciocia ganiła mnie za rozczochraną czuprynę, troszcząc się o każdy włos z osobna.

Wróciwszy do nich, spostrzegłam, że pomocnik postawił pośrodku podwórka słój po occie.

– Przeczesz włosy grzebieniem dziewięć razy – powiedział.

Usłuchałam go.

– Włóż go do słoja.

Wrzuciłam grzebień do środka, czując opary taniego octu.

– Teraz stój zupełnie bez ruchu. – Łowca Duchów uderzył kijem w drewniany dzwon.

Rozległ się głęboki dźwięk kwak, kwak. Kapłan i pomocnik zaczęli chodzić w rytm uderzeń, okrążając mnie, śpiewając i podchodząc coraz bliżej. Bez ostrzeżenia Łowca Duchów wydał okrzyk i skoczył w moją stronę. Myślałam, że chce mnie wcisnąć do słoja, więc zamknęłam oczy i wrzasnęłam. To samo zrobiła GaoLing.

Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że pomocnik zabija słój drewnianym wieczkiem. Potem owinął słój sznurkiem, od góry do dołu, od dołu do góry, a potem wokoło, aż słój wyglądał jak gniazdo szerszeni. Następnie Łowca Duchów stuknął w słój kijem i rzekł:

– Zrobione. Została złapana. Proszę, spróbujcie otworzyć. Nie da się.

Wszyscy się przyglądali, lecz nikt nie miał odwagi dotknąć.

– Duch nie może uciec? – spytał Ojciec.

– To niemożliwe – odparł Łowca Duchów. – Zaręczam, że słój przetrwa kilka długości życia.

– Powinien dłużej – powiedziała gderliwym tonem Matka. – Za to, co zrobiła, powinna siedzieć w słoju co najmniej na zawsze. Spaliła nasz sklep. Niemal zabiła naszą rodzinę. Wpędziła nas w długi.

Płakałam, niezdolna wykrztusić słowa w obronie Drogiej Cioci. Zdradziłam ją.

Następnego dnia nasza rodzina urządziła sobie ucztę złożoną z najwykwintniejszych potraw, których w tym życiu niedane już nam będzie zakosztować. Ale nikt z wyjątkiem najmłodszych dzieci nie miał apetytu. Matka wynajęła człowieka do robienia zdjęć, żebyśmy mieli pamiątkę z czasów, gdy żyliśmy w dostatku. Chciała mieć jedną fotografię tylko z GaoLing. W ostatniej chwili GaoLing uparła się, żebym i ja stanęła obok Matki, która nie była tym zachwycona, lecz nic nie powiedziała. Następnego dnia Ojciec i obaj wujowie pojechali do Pekinu dowiedzieć się, jakim odszkodowaniem będzie obciążona nasza rodzina.

Podczas ich nieobecności uczyliśmy się jeść wodnisty kleik ryżowy, urozmaicony tylko kilkoma kęsami zimnych dań. Mniej pragnąć to mniej żałować, brzmiało motto Matki. Mniej więcej tydzień później na podwórku zjawił się Ojciec, zawodząc jak obłąkany.

– Urządź następną ucztę! – krzyknął. Dołączyli do niego wujowie:

– Koniec naszego pecha! Żadnego odszkodowania! Tak postanowił sędzia – nie płacimy żadnego odszkodowania!

Pobiegliśmy do nich wszyscy – dzieci, ciotki, lokatorzy i psy.

Jak to możliwe? Słuchaliśmy wyjaśnień Ojca. Otóż gdy właściciele innych sklepów przynieśli swoje towary do kontroli, sąd odkrył, że jeden miał rzadkie książki, które skradziono z Akademii Hanlin przed trzydziestu laty. Inny, który twierdził, że ma dzieła mistrzów kaligrafii i malarstwa, w rzeczywistości handlował falsyfikatami. Potem sędziowie uznali, ze pożar był odpowiednią karą dla tych dwóch złodziei.

– Łowca Duchów miał rację – zakończył Ojciec. – Ducha już nie ma.

Tego wieczoru wszyscy jedli z apetytem, z wyjątkiem mnie. Inni śmiali się i rozmawiali, wyzbyci już wszystkich trosk. Zdawali się zapomnieć, że nasz tusz zmienił się w węgiel drzewny, a sklep w unoszony wiatrem popiół. Mówili, że ich los się odwrócił, bo Droga Ciocia waliła głową w cuchnące wnętrze słoja po occie.

Nazajutrz rano GaoLing powiedziała mi, że Matka chce natychmiast ze mną rozmawiać. Zauważyłam, że od śmierci Drogiej Cioci Matka przestała nazywać mnie córką. Nie krytykowała mnie. Jak gdyby się bała, że ja także mogę się zmienić w ducha. Idąc do jej pokoju, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek żywiła wobec mnie ciepłe uczucia. Po chwili stanęłam przed nią. Na mój widok chyba się zmieszała.

– W czasie rodzinnych nieszczęść – zaczęła ostrym tonem – osobisty smutek jest wyrazem samolubstwa. Mimo to przykro mi, że wysyłamy cię do sierocińca.

Oszołomiły mnie jej słowa, ale nie płakałam. Nie powiedziałam nic.

– Przynajmniej nie sprzedajemy cię w niewolę – dodała.

– Dziękuję – powiedziałam obojętnie.

– Gdybyś została w domu – ciągnęła Matka – kto wie, może duch mógłby wrócić. Łowca Duchów zaręczył, że tak się nie stanie, ale to tak, jakby powiedzieć, że po suszy nigdy nie przyjdzie następna susza, a po powodzi następna powódź. Wszyscy wiedzą, że to nieprawda.

Nie protestowałam. Jednak Matka rozgniewała się.

– Co ma znaczyć ta mina? Próbujesz mnie zawstydzić? Pamiętaj, że przez te wszystkie lata traktowałam cię jak córkę. Czy inna rodzina w tym miasteczku zrobiłaby to samo? Może pobyt w sierocińcu nauczy cię bardziej nas docenić. A teraz zacznij się szykować. Pan Wei czeka już, żeby cię zawieźć.

Jeszcze raz jej podziękowałam i wyszłam z pokoju. Gdy pakowałam swój tobołek, przybiegła GaoLing z policzkami zalanymi łzami.

– Przyjadę i odnajdę cię – obiecała, dając mi swój ulubiony kaftan.

– Matka cię ukarze, jeśli go wezmę – powiedziałam.

– Nie obchodzi mnie to.

Poszła ze mną do wozu pana Weia. Kiedy po raz ostatni wyjeżdżałam z podwórka i mojego domu, żegnała mnie tylko ona i lokatorzy.

Wóz wytoczył się z Zaułka Świńskiej Głowy, a pan Wei zaczął śpiewać wesołą piosenkę o jesiennej pełni księżyca. A ja pomyślałam o tym, co Droga Ciocia kazała napisać żebraczce.

Wyje pies, wschodzi księżyc.

Gwiazdy wiecznie przeszywają ciemność.

Pieje kogut, wschodzi słońce.

Za dnia zda się, że gwiazdy nigdy nie istniały.

Spojrzałam w niebo, czyste i jasne, a moje serce wyło.

PRZEZNACZENIE

Sierociniec mieścił się w opuszczonym klasztorze niedaleko Wzgórza Smoczej Kości, do którego prowadziła stroma i kręta droga od stacji kolejowej. Aby oszczędzić osła, pan Wei kazał mi ostatni kilometr przejść pieszo. Kiedy mnie wysadził z wozu i się pożegnał, rozpoczęło się moje nowe życie.

Była jesień i bezlistne drzewa wyglądały jak armia szkieletów strzegących wzgórza i ogrodzonego budynku na jego szczycie. Gdy mijałam bramę, nikt mnie nie witał. Zobaczyłam przed sobą wyschnięte drewno i odpadający lakier świątyni, a na nagim otwartym placu stały w rzędach dziewczynki w białych bluzach i niebieskich spodniach, równo jak oddział wojska. Przeginały się w pasie – w przód, na bok, w tył i znów na bok – jak gdyby posłuszne wiatrowi. Ujrzałam jeszcze jeden dziwny widok: byli tam dwaj mężczyźni, cudzoziemiec i Chińczyk. Dopiero drugi raz w życiu widziałam cudzoziemca z tak bliska. Przeszli przez podwórko, niosąc mapy, za nimi szła grupa ludzi z długimi kijami. Przestraszyłam się, że natknęłam się na tajną armię komunistów.

Przekraczając próg, omal nie wyskoczyłam ze skóry ze strachu. Zobaczyłam dwadzieścia albo trzydzieści martwych ciał okrytych całunami. Stały pośrodku korytarza, po bokach, wysokie i niskie. Natychmiast pomyślałam, że to Powracający Zmarli. Droga Ciocia opowiadała mi kiedyś, że w jej dzieciństwie rodziny wynajmowały kapłana, który rzucał na ciało zaklęcie, przez co zmarły mógł wrócić do domu swych przodków. Mówiła, że kapłan prowadził ich tylko w nocy, aby zmarli nie spotykali żywych ludzi, których mogliby opętać. Za dnia odpoczywali w świątyniach. Droga Ciocia nie wierzyła w te opowieści, dopóki nie usłyszała, jak późną nocą kapłan walił w drewniany dzwon. I zamiast uciec jak reszta mieszkańców wsi, schowała się za ścianą, żeby popatrzeć. Kwak, kwak, a potem ich ujrzała – sześć postaci niby gigantyczne robaki, skaczących wysoko na dziesięć stóp.

52
{"b":"101394","o":1}