– Proszę, młoda panienko, starszy bracie, zlituj się nad nami. Daj nam pieniędzy, a w swoim przyszłym życiu nie będziesz cierpiał jak my.
Niektórzy z przechodzących chłopców śmiali się, większość ludzi odwracała oczy, a monety rzucały im tylko stare babcie, które niedaleko już miały do innego świata. GaoLing, wczepiwszy się w moje ramię, szepnęła:
– Czy taki los nas właśnie czeka?
Odwracając się, żeby odejść, zderzyłyśmy się z jeszcze jedną nieszczęśnicą. Dziewczyna nie była starsza od nas, ubrana w wystrzępione łachmany z powiązanych pasków materiału, w których wyglądała jak odziana w kostium starożytnego wojownika. Tam gdzie powinna mieć oczy, widniały dwie zapadłe jamy pokryte zmarszczoną skórą. Zaczęła zawodzić:
– Moje oczy za dużo widziały, więc je wyłupiłam. Teraz nie widzę i przychodzi do mnie to, co niewidzialne.
Potrząsnęła przed nami pustą miseczką.
– Duch chce z wami rozmawiać.
– Jaki duch? – spytałam od razu.
– Ktoś, kto był dla ciebie jak matka – odrzekła równie prędko dziewczyna.
GaoLing ze zdumienia wstrzymała oddech.
– Skąd wie, że Droga Ciocia była twoją matką? – szepnęła do mnie, po czym zwróciła się do dziewczyny: – Powiedz nam, co mówi duch.
Ślepa dziewczyna uniosła miseczkę i potrząsnęła nią. GaoLing wrzuciła monetę. Dziewczyna przechyliła miseczkę, mówiąc:
– Wasza hojność niewiele waży.
– Najpierw pokaż nam, co potrafisz – powiedziała GaoLing.
Dziewczyna kucnęła na ziemi. Z postrzępionego rękawa wydobyła woreczek, rozwiązała i wysypała zawartość na ziemię. Był to wapienny piasek. Z drugiego rękawa wyciągnęła długi cienki patyczek. Wygładziła nim piasek, aż stał się równy niczym lustro. Przyłożywszy ostry koniec patyczka do ziemi i zwróciwszy niewidzące oczy w stronę nieba, zaczęła pisać. Kucnęłyśmy obok niej. Jak żebraczka mogła się tego nauczyć? Nie była to zwykła sztuczka. Jej dłoń poruszała się pewnie, znaki były równe, jak gdyby wyszły spod ręki zręcznego kaligrafa. Przeczytałam pierwszy wers.
Wyje pies, wschodzi księżyc.
– Piesek! Tak mnie nazywała – powiedziałam do dziewczyny.
Znów wygładziła biały piasek i pisała dalej: Gwiazdy wiecznie przeszywają ciemność. Spadające gwiazdy, tak napisał w wierszu dla niej Najmłodszy Wuj. Kolejny ruch pałeczki, kolejny wers: Pieje kogut, wschodzi słońce. Droga Ciocia była Kogutem. A potem dziewczyna napisała ostatni wers: Za dnia zda się, że gwiazdy nigdy nie istniały. Poczułam smutek, lecz nie wiedziałam, dlaczego. Dziewczyna jeszcze raz wyrównała piasek i powiedziała:
– Duch nie ma ci nic więcej do powiedzenia.
– To wszystko? – spytała z wyrzutem w głosie GaoLing. – Te słowa nie mają żadnego sensu.
Ale ja podziękowałam dziewczynie i włożyłam do jej miseczki wszystkie monety, jakie miałam w kieszeni. Gdy wracałyśmy do domu, GaoLing zapytała, dlaczego dałam tyle pieniędzy za jakieś bzdury o psie i kogucie. Z początku nie odpowiadałam. Powtarzałam wszystkie wersy w myślach, żeby ich nie zapomnieć. Za każdym razem coraz lepiej rozumiałam ich sens i czułam się coraz nie – szczęśliwsza.
– Droga Ciocia powiedziała, że jestem psem, który ją zdradził – odezwałam się w końcu do GaoLing. – Księżyc oznacza tamten wieczór, gdy jej powiedziałam, że zostawię ją i pójdę do Changów. Gwiazdy wiecznie przeszywają ciemność, bo to jest trwała rana, której nie będzie mogła nigdy zapomnieć. Zanim zapiał kogut, już nie żyła. Aż do jej śmierci nie wiedziałam, że jest moją matką, jak gdyby nigdy nie istniała.
– To tylko jedno znaczenie – zauważyła GaoLing. – Są jeszcze inne.
– No to co? – zapytałam. Nie wiedziała jednak, co powiedzieć.
Gdy wróciłyśmy do domu, Matka i Ojciec oraz nasze ciotki i wujowie skupili się na podwórku, rozmawiając w podnieceniu. Ojciec opowiadał, jak na targu spotkał taoistycznego kapłana, niezwykłego i dziwnego człowieka. Kiedy go mijał, kapłan zawołał:
– Wygląda pan, jak gdyby pański dom nękał duch!
– Dlaczego tak twierdzisz? – spytał Ojciec.
– Ale to prawda! – upierał się człowiek. – Czuję, że prześladuje pana pech, który nie ma żadnych przyczyn. Mam rację?
– Mieliśmy w rodzinie samobójstwo – przyznał Ojciec. – Piastunka, której córka miała wyjść za mąż.
– Potem nastąpiły kolejne nieszczęścia.
– Owszem, kilka złych wydarzeń – odrzekł Ojciec. Stojący obok młody człowiek spytał Ojca, czy słyszał kiedyś o Sławnym Łowcy Duchów.
– Nie? Oto i on, wędrowny kapłan, stoi przed panem we własnej osobie. Właśnie przyjechał do waszego miasteczka, nie jest więc jeszcze tak znany jak na dalekiej północy i południu. Ma pan krewnych w Harbinie? Nie? Otóż to! Gdyby pan miał, wiedziałby pan, kto to jest. – Młody człowiek, który przedstawił się jako pomocnik kapłana, dodał: – Słynie z tego, że tylko w tamtym mieście schwytał już sto duchów, które nawiedzały domy. Kiedy skończył, bogowie powiedzieli mu, by wyruszył w dalszą drogę.
Na koniec opowieści o spotkaniu z tymi ludźmi Ojciec dodał:
– Dziś po południu Sławny Łowca Duchów przyjdzie do naszego domu.
Kilka godzin później Sławny Łowca Duchów i jego pomocnik stali na podwórku naszego domu.
Kapłan miał białą brodę, a jego długie włosy piętrzyły się niczym niedbale uwite ptasie gniazdo. W jednej ręce trzymał laskę z rzeźbioną rączką, która wyglądała jak obdarty ze skóry pies, rozpięty nad bramą. W drugiej ręce dzierżył krótki kij. Na ramionach miał sznurkowy szal z zawieszonym na nim dużym drewnianym dzwonem. Jego szata nie była z bawełny koloru piasku, jaką najczęściej widywałam u wędrownych mnichów, ale z drogiego błękitnego jedwabiu, choć na rękawach widniały ślady tłuszczu, jak gdyby kapłan często sięgał przez stół, by dołożyć sobie więcej jedzenia.
Patrzyłam chciwie, jak Matka częstuje go specjalnymi zimnymi daniami. Było późne popołudnie i siedzieliśmy na niskich stołkach na podwórku. Mnich częstował się wszystkim – szklistym makaronem ze szpinakiem, pędami bambusa z marynowaną gorczycą, tofu z olejem sezamowym i kolendra. Matka cały czas przepraszała za kiepską jakość jedzenia, powtarzając, jaki to dla nas wstyd, a jednocześnie wielki zaszczyt gościć go w naszym nędznym domu. Ojciec pił herbatę.
– Proszę nam powiedzieć, jak to się robi – zwrócił się do kapłana. – Jak się łapie duchy? Chwyta się je rękami? Czy to gwałtowna lub niebezpieczna walka?
Kapłan odrzekł, że wkrótce nam pokaże.
– Najpierw jednak muszę mieć dowód waszej szczerości. Ojciec dał słowo, że mówimy szczerą prawdę.
– Słowa to nie dowód.
– Jak można udowodnić szczerość? – spytał Ojciec.
– W niektórych przypadkach rodzina mogłaby pójść stąd na szczyt góry Tai i z powrotem, boso i z ładunkiem kamieni.
Wszyscy, zwłaszcza moje ciotki, zdawali się wątpić, by ktokolwiek z nas mógł to zrobić.
– W innych przypadkach – ciągnął mnich – wystarczy mała ofiara z czystego srebra, która przesądzi o szczerości wszystkich członków najbliższej rodziny.
– Mała ofiara, to znaczy ile? – zapytał Ojciec. Kapłan zmarszczył brwi.
– Sami wiecie, czy wasza szczerość jest mała, czy wielka, udawana czy prawdziwa.
Mnich jadł dalej. Matka i Ojciec poszli do innego pokoju, by omówić rozmiary swojej szczerości. Gdy wrócili, Ojciec otworzył sakiewkę, wyciągnął z niej srebrną sztab – kę i położył przed Sławnym Łowcą Duchów.
– Dobrze – rzekł kapłan. – Niewielka szczerość jest lepsza niż żadna.
Potem Matka wyciągnęła z rękawa sztabkę. Kiedy położyła ją obok pierwszej, rozległ się cichy brzęk. Mnich pokiwał głową, odstawiając miseczkę. Klasnął w dłonie, a pomocnik wydobył ze swojego tobołka pusty słój po occie i kłębek sznurka.
– Gdzie jest dziewczyna, którą duch kochał najbardziej? – zapytał kapłan.
– Tam. – Matka wskazała na mnie. – Duch był jej piastunką.
– Jej matką – poprawił Ojciec. – Dziewczyna jest jej bękartem.
Nigdy wcześniej nie słyszałam, by ktoś wymówił to słowo na głos, i czułam się, jakby za chwilę krew miała mi wytrysnąć uszami.