Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Następnego dnia zebrałam rzeczy i poszłam na stację kolejową z zamiarem powrotu do Pekinu. Położyłam przed kasjerem resztę pieniędzy, jakie mi zostały.

– Bilet kosztuje teraz więcej, proszę pani – powiedział. Jak to możliwe?

– Pieniądze są mniej warte – wyjaśnił – i wszystko więcej kosztuje.

Poprosiłam o bilet w niższej klasie. To jest najniższa, powiedział, wskazując na tablicę ścienną, gdzie wypisano ceny biletów.

Teraz utknęłam tu na dobre. Zastanawiałam się, czy nie napisać do Nauczyciela Pana albo Siostry Yu. Ale zaraz pomyślałam, och, nie mogę nikomu sprawiać takiego kło – potu. Sama powinnam się z tym uporać. Mogłabym zastawie swoje kosztowności. Ale kiedy się im przyjrzałam, stwierdziłam, że są cenne tylko dla mnie: notatnik Kai Jinga, żakiet, który dostałam od GaoLing przed wyjazdem do sierocińca, kartki zapisane przez Drogą Ciocię oraz jej zdjęcie. Była jeszcze kość wróżebna. Odwinęłam ją z miękkiej szmatki i spojrzałam na wyryte z jednej strony znaki. Nieznane słowa o tym, co należało zapamiętać. Kiedyś kość wróżebna była warta dwa razy więcej niż kość smoka. Zaniosłam swój skarb do trzech sklepów. Pierwszy należał do nastawiacza kości, który powiedział, że kości nie używa się już jako leku, ale jako oryginalna ciekawostka kość jest warta trochę pieniędzy. Potem zaproponował mi cenę, która mnie zdumiała, ponieważ mogłabym za te pieniądze kupić prawie cały bilet drugiej klasy do Pekinu. W drugim sklepie sprzedawano biżuterię i różne osobliwości. Sprzedawca wyciągnął szkło powiększające. Obejrzał kość bardzo uważnie, obracając ją kilkakrotnie. Powiedział, że choć oryginalna, nie jest najlepszym okazem kości wróżebnej. Zaproponował cenę biletu pierwszej klasy do Pekinu. Następnie poszłam do sklepu z antykami dla turystów. Podobnie jak jubiler, sprzedawca badał kość przez specjalne szkło. Zawołał innego człowieka, żeby także się przyjrzał. Potem zaczai mi zadawać wiele pytań: “Gdzie pani to znalazła?… Co? Jak taka dziewczyna jak pani mogła sama znaleźć taki skarb?… Ach, jest pani wnuczką nastawiacza kości? Długo jest pani w Hongkongu?… Aha, czeka pani na wyjazd do Ameryki? Czy przypadkiem właściciel kości nie wyjechał do Ameryki wcześniej? Zabrała to pani komuś? W Hongkongu jest dziś wielu złodziei. Czy pani do nich należy? Proszę stąd iść, bo wezwę policję".

Wyszłam ze sklepu zła i oburzona. Ale serce biło mi mocno, bo wiedziałam już, że trzymam w ręku rzecz wartą dużo pieniędzy. A jednak jak mogłam ją sprzedać? Należała do mojej matki, mojego dziadka. Łączyła mnie z nimi. Jak mogłam oddać ją komuś obcemu tylko po to, żeby porzucić swoją ojczyznę i groby przodków? Im dłużej o tym myślałam, tym silniejsza się czułam. Kai Jing miał rację. Taki miałam charakter.

Ułożyłam sobie plan. Znajdę tańsze mieszkanie – tak, tańsze nawet od pokoiku w cuchnącym rybą domu – i pracę.

Przez kilka miesięcy zaoszczędzę trochę pieniędzy i jeżeli wiza nadal nie nadejdzie, wrócę do Pekinu. Tam przynajmniej będę mogła dostać pracę w innej szkole z sierocińcem. Tam będę mogła czekać w spokoju i w towarzystwie przyjaciół. Jeśli GaoLing zdobędzie dla mnie wizę, wrócę do Hongkongu. Jeśli nie, cóż, zostanę i będę nauczycielką. Jeszcze tego dnia przeprowadziłam się do tańszego mieszkania, pokoju, który dzieliłam z dwiema kobietami. Jedna z nich chrapała, druga była chora. Spałyśmy na zmianę w jednym łóżku, chrapiąca rano, ja po południu, a chora po mnie. Jedna spała, a dwie wychodziły do miasta, szukając pracy, którą można wziąć do domu: reperowałyśmy buty, obszywały szale, wyplatały koszyki, wyszywały kołnierze, malowały miseczki, robiłyśmy wszystko, żeby zarobić parę dolarów. Tak żyłam przez miesiąc. Chora dziewczyna nie przestawała kaszleć, więc wyniosłam się ze wspólnego pokoju.

– Szczęście, że nie dostała pani gruźlicy jak ta druga dziewczyna – powiedział mi później sprzedawca melonów. – Teraz obie kaszlą krwią.

Gruźlica? – pomyślałam. Symulowałam tę chorobę, żeby uciec Japończykom. Czy teraz uda mi się uciec przed chorobą?

Zamieszkałam z panią z Szanghaju, która kiedyś była bardzo, bardzo bogata. Dzieliłyśmy mały, duszny pokoik nad pralnią, w której gotowałyśmy bieliznę, zanurzając ją i wyciągając z kotłów długimi kijami. Kobieta krzyczała na mnie, kiedy ją ochlapywałam, nawet jeśli nie było w tym mojej winy. Jej mąż był ważnym oficerem w Kuomintangu. Jedna dziewczyna z pralni powiedziała mi, że zamknęli go w więzieniu za kolaborację z Japończykami w czasie wojny.

– Skąd więc w niej tyle wyniosłości? – mówiła dziewczyna. – Przecież wszyscy patrzą na nią z góry.

Wyniosła dama wymagała, abym w nocy nie wydawała żadnego dźwięku – nie wolno mi było kaszleć, kichać ani puszczać gazów. Musiałam chodzić bezszelestnie, udając, ze mam buty uszyte z obłoków. Często płakała, a potem żaliła się Bogini Miłosierdzia, jak straszną karą jest dla niej towarzystwo tej osoby, mając na myśli mnie. Powiedziałam sobie, trzeba zaczekać, może zmienisz o niej zdanie, tak jak o Siostrze Yu. Jednak zdania nie zmieniłam.

Nie mogąc dłużej wytrzymać z tą okropną kobietą, z radością przeprowadziłam się do pewnej starszej damy, która była głucha. Za dodatkowe pieniądze pomagałam jej przez całą noc gotować orzeszki. Rano sprzedawałyśmy ludziom, którzy zjadali je na śniadanie z kleikiem ryżowym. Gorące popołudnie przesypiałyśmy. To było wygodne życie: orzeszki i spanie. Lecz pewnego dnia zjawiło się dwoje ludzi, twierdząc, że są krewnymi głuchej pani: “Przyjechaliśmy, weź nas do siebie". Staruszka nie wiedziała, kim są, więc wyjaśnili nieco zawiłe pokrewieństwo. Przyznała, że może istotnie są rodziną. Przed opuszczeniem jej domu przeliczyłam pieniądze i stwierdziłam, że mam na najtańszy bilet kolejowy do Pekinu.

Znów poszłam na stację. I podobnie jak przedtem, dowiedziałam się, że wartość pieniędzy znowu spadła, a ceny biletów wzrosły prawie dwukrotnie. Przypominałam owada, który biegnie po ścianie w górę, uciekając przed wodą, której poziom podnosi się jeszcze szybciej.

Tym razem musiałam obmyślić lepszy plan odmiany własnej sytuacji, mojego siąing. Po angielsku i chińsku to słowo brzmi prawie tak samo. Na rogu każdej ulicy było słychać głosy ludzi przybyłych z wielu różnych miejsc, którzy mówili: “Moja sytuacja wygląda tak. A tak mogę poprawić swoją sytuację". Zdałam sobie sprawę, że przyjechałam do miejsca, w którym wszyscy wierzą, że mogą zmienić swoją sytuację, odmienić los, nie będąc skazanym na wciąż te same warunki życia. Istniało wiele sposobów takiej zmiany. Człowiek musiał tylko być sprytny, chciwy albo mieć koneksje.

Naturalnie, sprytu mi nie brakowało, a gdybym była chciwa, sprzedałabym kość wróżebną. Jednak znów postanowiłam tego nie robić. Przecież nie cierpiałam nędzy i nie straciłam szacunku dla rodziny.

Jeśli idzie o koneksje, to po śmierci panny Grutoff została mi tylko GaoLing. A z GaoLing nie mogłam mieć pożytku. Nie wiedziała, jak sobie radzić. Gdybym to ja pierwsza pojechała do Ameryki, wykorzystałabym całą siłę mojego charakteru, by zdobyć wizę w ciągu najwyżej kilku tygodni. I nie miałabym takich kłopotów, jakie nękały mnie teraz tylko dlatego, że GaoLing nie wiedziała, co robić. Na tym polegał problem: GaoLing była silna, ale nie zawsze potrafiła spożytkować te siły we właściwy sposób. Wciąż była rozpieszczoną ulubienicą Matki. W sierocińcu przez te wszystkie lata również miała lekkie życie. Pomagałam jej, tak samo jak Siostra Yu, więc GaoLing nigdy sama nie musiała myśleć. Jeśli zmieniał się kierunek nurtu rzeki, nie przyszłoby jej do głowy płynąć pod prąd. Wiedziała, jak osiągnąć cel, ale tylko wtedy, gdy ktoś jej pomógł.

Do rana następnego dnia ułożyłam nowy plan. Za moje skromne pieniądze kupiłam biały fartuszek oraz spodnie z majie. Brytyjczycy przepadali za takimi służącymi – skromnymi, gustownie ubranymi i czystymi. Tak znalazłam pracę u angielskiej damy i jej wiekowej matki. Panie nosiły nazwisko Flowers.

Miały dom w Yictoria Peak. Był mniejszy od innych budynków w okolicy, bardziej przypominał domek letniskowy. Do frontowych drzwi prowadziła wąska i kręta dróżka, obsadzona paprociami. Obie angielskie damy zajmowały górę, a ja zamieszkałam w pokoiku w suterenie.

67
{"b":"101394","o":1}