Литмир - Электронная Библиотека

– Pensa za twe myśli? – rzekł łagodnie.

– Zgoda.

Czekał.

– Zaproponowałeś mi pensa – zauważyła.

– Tak się tylko… och, nieważne. – Wyciągnął garść drobniaków z kieszeni spodni, znalazł wśród nich pensa i położył na jej dłoni. Wydawało się to łatwiejsze od wyjaśniania.

– Myślałam tylko o tym, że nie widzieliśmy żadnego skrzata od czasu tego poruszającego się trawnika.

Roland znów złapał ją za ramię.

– Czy to źle?

– Nie wiem.

– W porządku. – Przyśpieszył kroku. – Jak daleko jeszcze do tej pani Ruth?

– Niedaleko. Jesteśmy prawie na Spadinie. Widzisz?

Wyciągnęła rękę i Roland rzeczywiście ujrzał ruchliwą przecznicę u wylotu cichej uliczki, którą szli. Kiedy stanęli wśród blasku i hałasu miasta, odniósł wrażenie, że znaleźli się w innym świecie.

Przynajmniej rozumiem tutejsze niebezpieczeństwa. Wyprowadził Rebeccę na jezdnię, a potem nieomal musiał wyciągać ją spod kół pędzącej ciężarówki.

– Rebecca? O, do licha! – Dziewczyna miała wytrzeszczone oczy. Tak szybko szarpała głową w przód i w tył, że obawiał się, by nie zwichnęła sobie karku. Jakiś samochód zboczył z drogi, żeby ich wyminąć. Rebecca stanęła jak wryta, ściskając kurczowo ramię Rolanda.

– Jezu! – Miał uczucie, że jego ręka tkwi w imadle. – Rebecco, puść! – Nie mógł jej odczepić. Gdy przejechał autobus, dziewczyna zawyła – uderzyła w przenikliwy, wysoki lament, od którego włosy jeżyły mu się na głowie. – Rebecco! Nie pozwolę, żeby ci się coś stało, ale musimy przejść przez ulicę. – Zaczął ją ciągnąć; jeśli nie może się od niej uwolnić, to przynajmniej zrobi jakiś użytek z tego kurczowego uścisku.

Spadina musiała być szeroka na cztery pieprzone pasma, pomyślał, kiedy wreszcie dotarli do przeciwległego krawężnika. Ramię zaczynało mu drętwieć poniżej opaski uciskowej, jaką tworzyła jej dłoń.

Dziewczyna nie uspokoiła się, dopóki nie odprowadził jej nieco w głąb ciemnej bocznej uliczki. Oparła się bezwładnie o drzewo i puściła jego ramię. Jej oczy nie miały już tego obłąkańczego wyrazu.

– Co robisz, kiedy jesteś sama? – spytał, patrząc, jak białe ślady zostawione przez jej palce czerwienieją. Jeśli dostawała takiego szału przy przechodzeniu przez jezdnię, jak ta Daru mogła pozwolić jej chodzić swobodnie?

– Idę do świateł…

Roland jak przez mgłę przypomniał sobie światła przecznicy na południe od miejsca, w którym przechodzili.

– …i przechodzę na zielonym świetle. Nigdy nie próbuję przebiegać na żółtym. Potem wracam do tej ulicy chodnikiem. – Spojrzała na niego z powagą, wciąż nieco zdyszana. – Nie wolno przechodzić, kiedy nie ma zielonego światła.

Nagle zdał sobie sprawę, że panika dziewczyny częściowo była spowodowana pędzącymi samochodami, a częściowo tym, co jej zdaniem było łamaniem przepisów. To zaniepokoiło go w ten sam sposób co spisy w jej mieszkaniu. Rebecca wiodła bardzo skrępowany żywot, choć musiał przyznać, że prawdopodobnie bezpieczny, jeśli zawsze przechodziła przez ulicę na zielonym świetle. W każdym razie bezpieczniejszy od jego własnego.

– Czy jesteś już gotowa do dalszej drogi?

Rebecca pokiwała głową.

– Jesteśmy już naprawdę blisko – rzekła, prostując się. – Tylko jeszcze tam prosto, a potem skręcimy i dojdziemy do Bloor.

– Nie moglibyśmy zostać tam, gdzie jest jasno? – Spadiną doszliby do Bloor równie łatwo.

Dwa jeepy i BMW z rykiem przejechały ulicą. Rebecca skrzywiła się, bardzo wyraźnie okazując niezadowolenie.

– W porządku – Roland poklepał ją po ramieniu – pójdziemy twoją drogą.

Jej uśmiech wart był ryzyka. Mężczyzna spojrzał w głąb ulicy, gdzie olbrzymie kasztanowce zdawały się przesłaniać latarnie uliczne. Niemalże.

Podczas ich wędrówki odgłosy ulicy cichły, cisza natomiast narastała. Roland zaczynał rozumieć, dlaczego wyrażenie „jest zbyt cicho” stało się banałem w starych filmach grozy. Nawet dźwięk, jaki wydawał ocierający się o jego dżinsy futerał gitary, był dziwnie przytłumiony. Rozświetlone okna domów, które mijali, wydawały się bardziej oddalone niż w rzeczywistości. Nie dostrzegli nikogo z małego ludku, chociaż teraz Roland uważnie się przyglądał. Czuł wsiąkający w podkoszulek pot, który nie był spowodowany upałem.

Rebecca przywarła do jego boku z miną bardziej czujną niż wystraszoną.

– Nie martwię się, dziecino – powiedział mężczyzna tonem, który w jego zamierzeniu miał dodawać otuchy – to tylko…

I wtedy zaatakował ich trawnik, który mijali.

Tylko że to nie był już trawnik. Humanoidalny stwór odtrącił Rolanda ciężkim łapskiem i rzucił się na Rebeccę.

Dziewczyna nie cofnęła się, ściskała mocno pod pachą czerwoną torbę, w której znajdował się sztylet.

Stwór dotknął dziewczyny, odskoczył gwałtownie i rozsypał się w bezkształtną masę, niegroźną stertę ziemi w kształcie człowieka.

Roland otarł ziemię z oczu i wstał. Padając na chodnik, starł sobie skórę z łokcia, lecz poza tym i kilkoma siniakami nie odniósł żadnych obrażeń.

– Co to było, do diabła? – zapytał głosem, który przeszedł w nerwowy krzyk.

– Paskudna myśl – oświadczyła poważnie Rebecca. Obejrzała go, skinęła głową, przyklękła i zaczęła przerzucać garściami ziemię z chodnika na właściwe miejsce.

– Czy możesz to powtórzyć? – Wyczuł w swoim głosie nutę paniki i zdławił niepokój. W końcu nikt nie został ranny przez trawnik, który rzucił się do ataku. – Chyba nie chcę mieć z tym nic wspólnego – wymamrotał, choć domyślał się, że jest już stanowczo za późno – że było już za późno, gdy pozwolił, żeby Rebecca pociągnęła go za sobą.

– Paskudna myśl – powtórzyła Rebecca, nieprzerwanie zbierając obiema dłońmi ziemię.

– Jasne. – Sprawdził futerał na gitarę, wdzięczny teraz za to, że za dodatkowe pieniądze sprawił sobie solidny przedmiot. – Jakie miała zamiary?

Rebecca zmarszczyła brwi.

– Nie wiem, ale pani Ruth będzie wiedziała.

– W takim razie chodźmy do niej, zgoda? – W jego głosie wciąż pobrzmiewało napięcie. Nie mógł się nadziwić, że ktoś, kto nie potrafił przejść przez jezdnię, nie tracąc przy tym głowy, może bez najmniejszego wysiłku przejść do porządku dziennego nad czymś takim.

– Chwileczkę. – Rebecca zgarnęła resztkę ziemi na kupkę i ostrożnie umieściła ją na zniszczonym trawniku. Należało dbać o te niewielkie przestrzenie, jakie zostały dla zieleni w mieście. Marszcząc czoło, poprawiła grudkę darni. Tylko bardzo paskudna myśl mogła wyrwać trawę z korzeniami. – Może powinniśmy o tym powiedzieć człowiekowi, który tu mieszka. Żeby mógł znów posadzić rośliny.

– Lepiej nie.

– Nie? – Wstała, wycierając dłonie o dżinsy.

– Nie. Nie uwierzyłby. Pomyślałby, że my to zrobiliśmy.

– Ja bym nigdy nie zrobiła czegoś takiego.

Nawet w ciemności Roland dostrzegł jej urażoną minę.

– Wiem, dziecino. – Poklepał ją niezdarnie po ramieniu. – Może byśmy już poszli? Robi się późno, a nie chcemy zaskoczyć pani Ruth w łóżku.

– Nie zaskoczymy. – Rebecca westchnęła i znów zaczęła: – Naprawdę by mi nie uwierzył?

– Nie. – Roland potarł się po klatce piersiowej. Podejrzewał, że pojawiają się na niej następne sińce, poza tymi, jakie zostawiła mu na ramieniu ręka Rebeki. Zmuszony był dojść do wniosku, że wiara w coś nie miała nic wspólnego z realnością tego czegoś.

Okazało się, że Rebecca miała wystarczający powód, aby być przekonaną, iż nie zaskoczą pani Ruth w łóżku. Pani Ruth nie miała łóżka. Mieszkała pod krzakami bzu przy świątyni Trójcy Świętej Kościoła Zjednoczeńców.

Co teraz? – zastanawiał się Roland, gdy Rebecca zachęciła go gestem do wejścia do liściastego tunelu. Wzruszył ramionami i na czworakach przeczołgał się obok dwóch wyładowanych po brzegi wózków sklepowych, ciągnąc po trawie gitarę. Cóż, może to nie są Delfy, ale za to w samym centrum.

Światło jednej z zewnętrznych latarni na kościele padało dokładnie na niewielki, trójkątny obszar pomiędzy bzami a budynkiem, czyniąc zeń najlepiej oświetlone miejsce, w jakim znalazł się Roland od chwili opuszczenia mieszkania Rebeki. Była to jedyna zaleta tej okolicy, bo poza tym cuchnęło tam moczem i niemytym ciałem. Roland oddychał płytko przez usta i podszedł tylko na minimalną niezbędną odległość do pani Ruth, która siedziała oparta o wapienny mur kościoła.

6
{"b":"101351","o":1}