Литмир - Электронная Библиотека

– Doskonały pomysł, dziecino.

Ruszyli na wschód w chwili, gdy zegary na wieży ratusza miejskiego zaczęły wybijać północ. Gdy ucichły, Rebecca delikatnie poklepała Rolanda po ramieniu.

– Masz zmarszczki na czole. O czym myślisz? – spytała.

Mężczyzna roześmiał się, lecz nie brzmiało to zbyt wesoło.

– O tym, że koniec nie nastąpi, dopóki grubaska nie zaśpiewa.

Rebecca zamilkła na chwilę.

– Rolandzie?

– Tak, dziecino?

– Czasami mówisz od rzeczy.

Rozdział czwarty

Roland zatrzymał się za progiem mieszkania Rebeki i oniemiał ze zdumienia. Po powierzchownym sprzątaniu, jakie urządzili przed udaniem się do pani Ruth, w mieszkaniu panował zaledwie odrobinę mniejszy bałagan. Teraz królował tu nieskazitelny ład. Wszystek brud został zmieciony z podłogi, a samą posadzkę nie tylko wyszorowano, lecz także napastowano i wypolerowano na wysoki połysk. Rośliny stały zgrabnym, liściastym rządkiem na półce pod oknem. Podarte strzępy zasłon zostały… Roland oparł gitarę o ścianę, przeszedł przez pokój i przyjrzał im się z bliska. Wszystkie kawałki połączono drobniutkimi, prawie niewidzialnymi szwami.

– To niemożliwe – szepnął bardziej z przyzwyczajenia niż z innej przyczyny. Ta noc udowodniła mu bezsprzecznie, że słowo „niemożliwe” rzadko znajdowało zastosowanie. Odwrócił się, popatrzył, jak Rebecca zgarnia ze stołu miseczkę łupin po orzeszkach pistacjowych, i poszedł za nią do mikroskopijnej kuchni. Pomieszczenie lśniło.

– Co tu się stało? – spytał, znów się wycofując. Kuchnia była zbyt mała dla dwóch osób i rozmowy.

– Mieszkanie zostało wysprzątane – wyjaśniła Rebecca, wyrzucając łupiny do śmieci.

– Tak, to już zauważyłem. – Odetchnął głęboko. Nawet pachniało czystością. Nie środkami czyszczącymi czy detergentami, po prostu czystością. – Ale kto – czy co – to zrobił?

– Nie wiem. – Jej głos, dobiegający zza drzwi lodówki, był stłumiony. – Czy to ważne?

Roland rozejrzał się po nieskazitelnie czystym pokoju, westchnął i wzruszył ramionami.

– Chyba nie – przyznał. Biorąc pod uwagę wydarzenia dzisiejszej nocy, magiczna służba pokojowa sprawiała wrażenie rzeczy stosunkowo normalnej. Udzielił sobie w duchu pochwały za to, że tak łatwo pogodził się z kolejną osobliwością. Wtedy przypomniała mu się krwawa plama na łóżku.

Podwójne drzwi, które oddzielały wnękę sypialną i łazienkę od reszty mieszkania, były prawie zamknięte. Roland zauważył, że lewa ich część była nieruchoma. Ostrożnie pociągnął za prawą część.

Jedyną rzeczą, jakiej mógł być pewny w świetle padającym z dużego pokoju, był fakt, iż łóżko Rebeki stało w tym samym miejscu co poprzednio. Ostrożnie szedł wąskim przejściem pomiędzy posłaniem a ścianą, szukając po omacku ledwo zapamiętanego łańcuszka staromodnego kinkietu. Obmacywanie ściany w niemal całkowitej ciemności zajęło mu jakiś czas, lecz wreszcie natrafił palcami na łańcuszek i pociągnął.

Bladozielony koc – był pewien, że ten sam bladozielony koc – wyglądał jak nowy. Nic nie wskazywało na to, że tego samego wieczoru skonał na nim człowieczek imieniem Alexander. Roland mógł się założyć, że pościel pod spodem była równie czysta.

Tom podniósł głowę i popatrzył wrogo na światło.

– Myślałem, że wyszedłeś – mruknął Roland.

Tom ziewnął, zwijając delikatnie różowy język i najwyraźniej mając w nosie zdanie Rolanda. Ułożył się ponownie w zagłębieniu pomiędzy poduszkami z miną kota, który zamierza zostać na noc. Jedynie drżenie białego koniuszka ogona świadczyło o tym, że zauważał istnienie Rolanda.

Walcząc z chęcią pociągnięcia za ten kosmaty sztandar, Roland szybko wpadł do łazienki – tak jak przypuszczał, nienagannie czystej – i wrócił do dużego pokoju.

– Jeśli chcesz, żeby wyłączyć światło – powiedział do kota, mijając go – to wstań i sam je sobie zgaś.

Rebecca wychylała się do połowy przez okno.

– Co robisz?

Dziewczyna wyprostowała się i odgarnęła spadające na twarz kosmyki włosów.

– Wystawiam miskę z mlekiem dla skrzatów.

– Co takiego?

Cierpliwie powtórzyła.

– W porządku. Dlaczego?

– Bo one to lubią.

Zrobił głęboki oddech. Dlaczego nie? Od tej pory będzie musiał przywyknąć do braku odpowiedzi w swym życiu.

– Jesteś pewna, że Adept Światłości przybędzie?

– Tak. Nawet jeśli Iwan nie powie, kto go przysłał, i nie poda mojego adresu – a nie przypuszczam, żeby go znał, więc nie może tego zrobić – mamy sztylet, a to powinno go przyciągnąć.

To brzmiało rozsądnie. W rzeczy samej, gdyby się nad tym zastanowić, to brzmiało bardzo rozsądnie, choć do dzisiejszej nocy Roland był przekonany, że Rebecca i rozsądek wzajemnie się wykluczają. Albo była bystrzejsza, niż wskazywały na to wcześniejsze obserwacje, albo on nie radził sobie tak dobrze, jak mu się zdawało.

Albo jednego i drugiego po trochu, kazała mu przyznać uczciwość.

Torba, wciąż zamknięta na zamek błyskawiczny, leżała na środku podłogi. Roland wepchnął ją pod stół czubkiem turystycznego buta. Nie ma sensu zostawiać jej na widoku, gdzie mogłaby przyciągnąć nie tylko Światłość. Rzucił podejrzliwie okiem na ziemię w doniczkach.

Rebecca ziewnęła i Roland nagle poczuł się zmęczony.

– Idę do łóżka – oznajmiła. – Światłość może mnie obudzić, kiedy się zjawi.

Oboje zdawali się zakładać z góry, że Roland zostanie na noc.

– Chcesz spać ze mną?

Roland zamknął usta, zaczerpnął głęboko tchu i surowo upomniał się za brudne myśli rodem z rynsztoka. Jej oblicze było niewinne i szczere jak u dziecka, otwarte i ufne, odrobina piegów na nosie i policzkach potęgowała wrażenie zdrowia – lecz jej ciało… Miała ciężkie piersi, których sutki odznaczały się zarówno przez biustonosz, jak i podkoszulek, górna część biustu była również lekko usiana piegami. Poniżej zdumiewająco szczupłej talii biodra rozszerzały się, a następnie zwężały, przechodząc w muskularne uda. W dzisiejszej dobie anoreksji była nieco pulchna, ale ciało miała jędrne, a kształty niezaprzeczalnie kobiece. Kiedy ta mała mówi o spaniu, ma na myśli sen, nic więcej, ty zboczeńcu. Nic więcej.

– Nie, dziękuję. Prześpię się na kanapie.

– W porządku. – Rebecca znów ziewnęła i poszła do łóżka. – Dobranoc, Rolandzie.

– Dobranoc, dziecino, miłych snów.

– Ja zawsze mam miłe sny.

Roland uśmiechnął się szeroko. W tym spokojnym zapewnieniu odnalazł znajomą Rebeccę i potrafił już zapomnieć o bujnych kształtach tej drugiej. Sprawdził, czy drzwi są zamknięte, wyjął Cierpliwość z futerału i zgasił światło. Rozsiadł się na kanapie – ogromnym, starym meblu, wystarczająco długim dla osoby jego wzrostu – i zaczął cicho brzdąkać jakąś melodię. Od lat nie potrzebował światła do grania.

Usłyszał skrzypienie materaca, gdy Rebecca położyła się do łóżka, a potem jej poirytowany szept:

– Posuń się, Tom, zagarnąłeś całe miejsce dla siebie.

Całe szczęście, że nie skorzystałem z jej propozycji.

Tylko jeszcze mi potrzeba walki z kotem na zakończenie tego wieczora.

Jego dłonie poruszały się bez udziału świadomości, dopiero po kilku chwilach zdał sobie sprawę, że gra stary przebój Irish Rovers.

Och, nie, skarcił siebie i przestał grać tę melodię, to odrobinę za blisko.

– Ciemno tu dzisiaj.

Posterunkowy Patton wyjrzała przez otwarte okno samochodu patrolowego i zmarszczyła brwi.

– Tu zawsze jest ciemno – rzekła zgryźliwie. – Za dużo tych cholernych drzew.

Rzeczywiście, łatwo było zapomnieć, że jadą przez serce dużego miasta. Rosedale Valley Road biegła dnem jednego z licznych w Toronto jarów. Po obu stronach olbrzymie drzewa pogrążały w cieniu chodnik, obejmowały rzadkie latarnie i ogólnie rzecz biorąc, jednoznacznie dawały człowiekowi do zrozumienia, że przynajmniej tutaj jest intruzem.

12
{"b":"101351","o":1}