Литмир - Электронная Библиотека

– Reflektory – mruknęła Patton. – Tego właśnie nam potrzeba, silnych reflektorów.

– Za dużo się martwisz.

– A ty za mało. – Odwróciła się do swego towarzysza. Była to znajoma litania, obowiązkowo wypowiadana raz w ciągu służby. Może rzeczywiście za dużo się martwiła, jednak dla policjanta lepsze to niż nie martwić się wcale. – Nie zapomnij zwolnić tuż przed mostem.

Posterunkowy Jack Brooks skrył uśmiech pod grubym wąsem.

– Myślisz, że wrócą?

Młoda kobieta wzruszyła ramionami.

– Nie mam pojęcia. Z tymi włóczęgami nigdy nic nie wiadomo. Wiem tylko, że jest stanowczo za sucho na palenie ognisk.

– Zgadzam się całkowicie, Mary Margaret.

Na dźwięk swych imion przewróciła oczami. Ten sukinsyn upierał się przy używaniu ich obu i nie chciał zwracać się do niej Marge, jak wszyscy inni.

– A dlaczego się zgadzasz? – spytała. – Nie zgadzasz się z żadnym moim słowem. Cholera! – Przytrzymała się tablicy rozdzielczej, gdy Brooks skręcił raptownie, chcąc uniknąć zderzenia z lśniącym, białym kształtem, który wyłonił się spomiędzy drzew. Zjawa była jednak za blisko, a oni jechali zbyt szybko.

Samochód szarpnął, gdy obiekt został uderzony zderzakiem, i podskoczył dwa razy, gdy po nim przejechał.

Brooks z trudem zatrzymał pojazd, jego przekleństwa towarzyszyły piskowi opon na asfalcie. Oboje chwycili hełmy oraz pałki i szybko wyskoczyli na drogę. Przejechany obiekt był widoczny w odległości około piętnastu stóp. Noc czyniła zeń blady, zgnieciony placek. Policjanci zatrzymali się na moment, przekonani, że nie ma mowy, aby jeszcze żył.

– Czyjś duży, biały pies? – zasugerował Brooks.

– Być może. – Kobieta zaczerpnęła głęboko tchu. Zawsze łatwiej radziła sobie z martwymi ludźmi niż zwierzętami. – Chodźmy.

Brooks doszedł do niego pierwszy, przykląkł i znieruchomiał. Z dala od samochodu jego oczy szybko przyzwyczaiły się do braku światła, więc wyraźnie widział, co przejechali. Stworzenie nie mogło mieć więcej niż trzy stopy wysokości w kłębie, jego smukłe nogi zakończone były malutkimi, rozszczepionymi kopytkami. Głowę miało delikatną niczym kwiat, z czoła wyrastał spiralny, kryształowy róg. Onyksowe, błyszczące z bólu oko łypnęło na Brooksa i wtedy policjant uświadomił sobie, że zwierzę jeszcze żyje, choć ten blask zaczął przygasać.

– Jack, co to… Maryjo, Matko Boża… – To niemożliwe. To nie może być prawda. Kobieta również przyklękła, prawą ręką uczyniła znak krzyża, a lewą wyciągnęła, by łagodnie pogłaskać długą, białą grzywę. Miękkie, ciepłe pasma przesuwały się między jej drżącymi palcami, równie rzeczywiste i równie niematerialne jak podmuch letniego wiatru.

Jednorożec wydał westchnienie, ostatni, długi oddech, który przyniósł ze sobą zapach łąk w poświacie księżyca, zadrżał i skonał.

Jezdnia opustoszała.

Z twarzą zalaną łzami Brooks dotknął miejsca, gdzie leżał jednorożec.

– Przykro mi – szepnął. – Tak mi przykro.

– Jack!

Słysząc przestraszony głos swej towarzyszki, podniósł gwałtownie głowę. Kobieta stała wyprostowana, ściskając przed sobą pałkę. Kostki obu jej dłoni były białe. Uwagę policjanta przyciągnął szelest w zaroślach.

Nieprzenikniona czerń i smród, od którego się zakrztusił.

Podniósł się powoli z klęczek, walcząc z lękiem, który mógł go sparaliżować. Była to prastara trwoga przed ciemnością i nieznanymi istotami, które w niej zamieszkują. Uciekaj, usłyszał krzyk w głowie. Uciekaj! Jednakże szkolenie policyjne zwyciężyło. Oboje ostrożnie wycofali się do samochodu, w którym usiedli z bijącymi sercami i wilgotnymi od potu dłońmi, choć nic za nimi nie podążyło.

– To coś… – Słowa rozsypały się w niezliczone okruchy. Patton spróbowała odezwać się raz jeszcze: – To coś – odrobinę lepiej – wypchnęło go na jezdnię.

– Aha. – Mężczyzna nie miał dość zaufania do swego głosu, by powiedzieć więcej.

Siedzieli jeszcze przez chwilę, dopóki światła nadjeżdżającego samochodu nie sprowadziły ich na ziemię.

W ostrym blasku reflektorów mijającego ich pojazdu, który zwolnił znacznie widząc wóz patrolowy, posterunkowy Patton spojrzała z niepokojem na Brooksa. Miał zmęczoną i pobladłą twarz, lecz nic mu nie było. Podziękowała wszystkim świętym, że to nie ona prowadziła.

– Niczego nie widzieliśmy – powiedziała wreszcie.

– Nie – westchnął, dźwięk ten był słabym echem ostatniego tchnienia jednorożca. – Niczego nie widzieliśmy.

Włączył silnik i ruszyli w dalszą drogę. Pojedynczy biały włos oderwał się od zderzaka i zniknął w mroku.

Roland, który zawsze czujnie spał, ocknął się przy pierwszym pukaniu. Potrząsnął głową, by przegonić resztki snu – sen, w którym pani Ruth tańczyła nago w blasku księżyca, był wizją na pograniczu koszmaru – i spróbował spuścić nogi z kanapy.

Ciepły i kosmaty ciężar nie pozwolił mu na to.

W słabym świetle – bo w żadnym mieszkaniu w mieście nie jest zupełnie ciemno – Roland dostrzegł delikatny błysk złotych oczu. Wymierzył kopniaka.

– Auu! Do licha, kocie…

Drugie pukanie zostało zagłuszone odgłosami krótkiej bójki, jaka się wywiązała.

– Rolandzie, co się stało?

Zmrużył oczy od nagłego blasku. Przy włączniku stała Rebecca w puszystym, niebieskim szlafroku. Jej obfite kędziory były jeszcze bardziej potargane niż zazwyczaj. Roland wskazał Toma, który z wyszukaną obojętnością mył sobie jedną łopatkę.

– Ten kot mnie ugryzł!

– Dlaczego?

– No, cóż… – Roland miał dość przyzwoitości, by zrobić zawstydzoną minę. – Kopnąłem go.

– Dlaczego?

– Bo spał mi na nogach.

Trzecie pukanie zwróciło uwagę Rebeki.

– Ktoś stoi za drzwiami – oświadczyła z radosnym uśmiechem. – To musi być Światłość.

– Aha, może i tak. – Bose stopy Rolanda bezgłośnie stąpały po gładkich deskach podłogi. – Ale równie dobrze może to być Mrok.

Rebecca zrobiła zamyśloną minę.

– Nie sądzę, żeby Mrok pukał.

Czwarte pukanie zabrzmiało trochę niecierpliwie.

– Dobra, dobra, już idziemy. – Łańcuch zamka uderzył o ścianę. – Stań za mną, dziecino.

– Dlaczego?

– Dla ochrony.

– Przed Światłością?

Roland westchnął i odciągnął zasuwę.

– Nie wiemy, czy to…

W otwartych drzwiach stał młody mężczyzna około dwudziestki. Jego oczy były mieszaniną szarości oraz błękitu i na ich widok Roland spuścił wzrok, szukając oparcia w brązowych cętkach dywanika na korytarzu. Kiedy świat przestał mu wirować przed oczami i wydawało się, że opanował bicie serca, zrobił głęboki oddech i zaczął podnosić wzrok ku górze, po drodze notując wszystko spojrzeniem: czarne, wysokie buty; obcisłe, wytarte dżinsy; czerwona chusta zawiązana tuż nad kolanem; trzy grubo nabijane ćwiekami paski otaczające smukłą talię i biodra; jedno przedramię obwieszone prawie od nadgarstka do łokcia masą srebrnych bransolet wszelkich rozmiarów; lśniącobiały podkoszulek z oddartymi rękawami i niewielkim, okrągłym znaczkiem – uśmiechniętą buzią narysowaną białymi kreskami na czarnym tle.

Roland zatrzymał się chwilę przy długiej, złocistej szyi i szybko podniósł oczy, żeby nie stchórzyć. Podbródek młodzieńca był zarysowany delikatnie i jego oblicze można było uznać za ładne. Z jednego ucha zwisało duże srebrne kółko, bujne włosy ciemniały stopniowo od bieli na końcówkach do złotego blondu przy skórze. Roland nie przypuszczał, aby były farbowane.

Młodzieniec uśmiechnął się i na widok słodkiej zmysłowości tego uśmiechu Roland zapomniał o wszystkim, co ujrzał.

– Jezu Chryste.

Uśmiech młodzieńca przeszedł w równie fascynujący grymas kpiny.

– No, niezupełnie. – Jego głos pieścił wyrazy niczym aksamit. – Czy mogę wejść?

– Tak, jasne. – Odwracając z trudem oczy, Roland odsunął się. Kręciło mu się w głowie. Czuł również coś innego, lecz nie zamierzał się do tego przyznawać. Stłamsił to uczucie z paniczną siłą. Nie ma mowy. Jestem za stary na drastyczną zmianę stylu życia. Nie obchodzi mnie, jak jest urodziwy. Kiedy się odwrócił, młodzieniec pochylał się nad dłonią Rebeki.

13
{"b":"101351","o":1}