Литмир - Электронная Библиотека

Powinno to wyglądać śmiesznie – heavymetalowa fantazja erotyczna klęcząca przed ubraną we włochaty, niebieski szlafrok rozczochraną, młodą kobietą o bezmyślnym spojrzeniu – a jednak tak nie było. Wyglądało właściwie. Nic, co przydarzyło się Rolandowi od chwili, gdy ego matka umarła cztery lata temu, nie wyglądało tak właściwie. Widział w tym pieśń, słyszał muzykę, wyczuwał moc.

– Światłość przybyła na twe wezwanie. Pani, nazywam się Evantarin.

Srebrne bransolety zadźwięczały, gdy uniósł jej dłoń do swych warg.

Rebecca przez chwilę miała zdziwioną minę, dopóki nie odgadła, co on robi. Wtedy uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Cześć, Evantarin. Ja nazywam się Rebecca.

– Być może – rzekł młodzieniec i do słyszanej muzyki Roland dodał iskierkę w tych oczach koloru burzy.

– Będę cię jednak tytułował Panią, a ty będziesz mówić do mnie Evan. Evantarin to imię dla tych, którzy mnie dobrze nie znają.

– Zgoda. – Skinęła głową, zadowolona z tego wyjaśnienia, choć dla Rolanda nie miało najmniejszego sensu. Kiedy próbował je zrozumieć, umknął mu wątek pieśni.

– Nie. – Zabrzmiało to prawie jak jęk. To była najdoskonalsza pieśń…

– Nie martw się. – Evan wyciągnął rękę i dotknął ramienia Rolanda. – Będzie jeszcze wiele pieśni. Odnajdziesz również i tę, obiecuję.

Roland otworzył oczy ze zdumienia.

– Cóż innego mogło spowodować takie cierpienie? – Evan odpowiedział na nie zadane pytanie. – Jesteś bardem albo nim zostaniesz. – Rozłożył ręce gestem, który jasno wyrażał zrozumienie. – Taki ból mogła wywołać jedynie utrata pieśni. – Wtem drgnął i szybko spuścił oczy barwy sztormu. – Zaskoczyłeś mnie, futrzaczku.

Tom powąchał podsunięte palce, a potem szturchnął łebkiem dłoń Evana i zaczął głucho mruczeć.

– Pójdę zrobić herbaty – oznajmiła Rebecca, obejmując swą deklaracją również Toma. – Siadajcie wszyscy.

Ja w to nie wierzę, pomyślał Roland kilka chwil później. Jest dziesięć po trzeciej nad ranem, a ja siedzę i piję ziołową herbatę z Adeptem Światłości. Siedzący po drugiej stronie kanapy Adept syknął, gdy depczący po nim Tom wbił przez dżinsy pazurki w jego ciało. Ja nawet nie lubię ziołowej herbaty. Za każdym razem, gdy spoglądał na Evana, słyszał urywane fragmenty muzyki. Przychodziły i odchodziły wedle swej woli. Nie miał nad nimi władzy.

Chrząknął i Rebecca, która siedziała po turecku na podłodze, spojrzała na niego wyczekująco.

– Pierwsza rzecz, jaką musimy ustalić – dobry Boże, mówię jak wuj Tony u szczytu swej pompatyczności – to to, kim właściwie jesteś. – Mina Rebeki sprawiła, że na chwilę przerwał. Wziął głęboki oddech i ciągnął dalej. Trzeba było to powiedzieć, nawet jeśli Rebecca sądziła, że postradał zmysły. – Chcę powiedzieć, że założyliśmy, iż jesteś istotą Światła, lecz równie dobrze możesz być podstępem Mroku.

– Och, Rolandzie. – Rebecca zmarszczyła czoło. – Czy ty nie Widzisz?

Roland otworzył usta, żeby coś powiedzieć w swojej obronie, lecz wtedy wtrącił się Evan.

– On nie Widzi tak dobrze jak ty, Pani, a Mrok potrafi przybrać wielce powabną postać. Nasz nieprzyjaciel jest potężny i użyje wszelkich możliwych sposobów, by osiągnąć cel. – Rebecca pokiwała głową z powagą, a Evan odwrócił się, by spojrzeć Rolandowi w oczy. – Lecz jeśli nie Widzisz, z całą pewnością Słyszysz.

I znów buchnęła pieśń, na chwilę kompletna.

– Jasne, w porządku – mruknął Roland opryskliwym tonem, który miał odwrócić uwagę pozostałych od łez, jakie stanęły mu w oczach – ale musiałem zapytać. Chciałem powiedzieć, że wyglądasz jak… – Zabrakło mu słów.

Evan sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Spojrzał na siebie, a potem na Rolanda.

– Czyżbym wyglądał niewłaściwie? Kiedy przekraczałem barierę, pozwoliłem, by moc ukształtowała mnie według swego własnego uznania. – Odrzucił włosy z twarzy i zmarszczył brwi. – Mnie się podoba, ale może…

– Nie, nie! – przerwał Roland, tłumiąc bezsensowny odruch, by wyciągnąć rękę i zetrzeć z jego oblicza ten smutek. – Wyglądasz wspaniale.

– Naprawdę tak sądzisz? – Evan spuścił głowę, lekko zażenowany. – Wiem, że to niemądre, ale zawsze byłem próżny. Jeśli moja powierzchowność…

– Nic jej nie można zarzucić. Prawdę mówiąc, sądzę… – Sądzę, że wpakowałem się po uszy. To znaczy, on jest… A ja… Psiakrew. – Po minie Evana Roland zgadywał, że Adept doskonale zdawał sobie sprawę, jakie myśli biegają mu po głowie. Poczuł, że pali go twarz.

– Rolandzie, wszyscy dobrzy ludzie pragną się zbliżyć do Jasności. Kiedy Światło przyobleka powłokę cielesną – Evan wzruszył ramionami i ów wdzięczny ruch zaangażował całe ciało – ta żądza również staje się cielesna. – Uśmiechnął się kpiąco i uniósł jedwabistą brew. – Mnie to nie przeszkadza.

Jego ton wahał się pomiędzy akceptacją a zaproszeniem.

Roland zmusił się, aby usłyszeć w nim to pierwsze.

Rebecca postukała palcem w czubek wysokiego buta Evana.

– Mnie się podobasz. – Jego uśmiech złagodniał.

– A mnie ty się podobasz, Pani.

– Becca! – Bum. Bum. Bum.

Rebecca ścisnęła kubek w garści.

– To Duża Blondyna Z Głębi Korytarza.

– Becca, ja wiem, że u ciebie jest mężczyzna! – Bum. Bum. Bum.

– Nic nowego – mruknął Roland, absurdalnie poirytowany faktem, że Evan wzbudził taką reakcję, a on najwyraźniej się nie liczył.

– Nie odejdę, dopóki nie otworzysz drzwi!

– Czy to znaczy, że odejdzie, kiedy otworzę? – Rebecca sprawiała wrażenie kompletnie zdezorientowanej. – Dlaczego chce, żebym otwierała drzwi, jeśli od razu sobie pójdzie?

– Nieważne, dziecino. – Roland próbował przybrać wściekły wyraz twarzy. – Ja otworzę.

– Nie. – Evan zdjął z kolan znieruchomiałego z zadowolenia Toma. – Pozwól, że ja to zrobię.

– Proszę bardzo. – Roland łaskawie machnął ręką, lecz i tak wstał. Chciał widzieć, co się stanie, gdy Evan otworzy drzwi. Czułby się dużo lepiej, gdyby wiedział, że Adept Światłości u wszystkich wywołuje burzę hormonów.

– Becca! Bo zadzwonię do twojej opiekunki spo… Och. Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zamarła z uniesioną dłonią, na której w miejscu kostek były dołeczki. – Och – powtórzyła i spuściła rękę, by przygładzić na biodrach hawajską sukienkę w kolorze brzoskwini.

– Czy coś się stało, proszę pani? – spytał Evan.

– U Rebeki w mieszkaniu – kobieta zwilżyła wargi i zdawała się mieć trudności z oddychaniem – jest mężczyzna.

– Owszem. – Widząc zmianę na twarzy kobiety – półprzymknięte powieki i zaróżowione mocno policzki – Roland zgadywał, że Evan się uśmiechnął. – Czy to komuś przeszkadza?

– Och, nie.

Kobieta zachwiała się i Roland żywił nadzieję, że nie zemdleje z pożądania. Podejrzewał, że nie unieśliby jej nawet we troje.

– Nie przeszkadza… – Kiedy sąsiadka zakołysała się, zauważyła Rolanda za plecami Evana. – Dwaj mężczyźni. Dwaj mężczyźni! Och. Och. Och… – Przez chwilę poruszała bezgłośnie ustami, zanim zdołała cokolwiek powiedzieć. – Jak śmiesz wykorzystywać to biedne, bezbronne dziecko? – Chciała przecisnąć się obok Evana, który stał niewzruszony niczym skała. – Becca! Becca, chodź tu natychmiast.

– Po co? – spytała spokojnie dziewczyna.

– Nie mogą ci zrobić krzywdy, póki ja tu jestem. Pójdziesz do mnie i zadzwonimy na policję!

Popatrzyła wściekle na Evana i Roland nagle zrozumiał, jakie uczucie kryło się za tym nowym wybuchem. Jeden mężczyzna: Rebecca najwyraźniej była niegrzeczna. Dwaj mężczyźni: zapewne narzucali się bezbronnej głuptasce. W końcu, jak Rebecca może mieć dwóch mężczyzn, skoro ona nie ma żadnego?

– Nie mamy czasu na wyjaśnienia. – Evan westchnął.

Tam, gdzie przed chwilą stał Evan, wznosiła się kolumna światła otaczająca postać olśniewającej urody.

– Wracaj do łóżka – powiedziała zjawa.

Duża Blondyna Z Głębi Korytarza przycisnęła jedną dłoń do ust, a drugą do piersi.

– Rano wszystko będzie lepiej. – Postać uniosła dłoń jestem błogosławieństwa i na nadąsanym obliczu wykwitł wyraz spokoju.

14
{"b":"101351","o":1}