Литмир - Электронная Библиотека

Adept Mroku przesunął się odrobinę, by słońce padało mu bezpośrednio na twarz. Harfa była prawie błahostką. Bez umiejętności gry na harfie, temu tak zwanemu bardowi na niewiele się przyda. Trzeba szybko z tym skończyć. Zaczynało mu się nudzić.

Zdyszanemu Rolandowi przestało się mącić w oczach. Przypadkowe dźwięki, jakie wydobywał z harfy, zatrzymały strażników. Stali w skrzypiących czarnych zbrojach, kołysząc się lekko i bezcelowo wykonując sztywne ruchy rękami. Kiedy im się przypatrywał, zawrócili i zaczęli powoli zbliżać się do niego. Roland targał palcami struny, wypełniając korytarz dźwiękami, lecz strażnicy pokonali je i szli nadal.

– Hej, koleś, dasz dolca?

Wyrwany nagle z królestwa cieni Adept Mroku warknął, chciał już użyć mocy – i ledwo się w porę opanował. Zaszkodzi swym planom, jeśli zostawi wyraźny znak dla Światłości. Obrzucił przekleństwami stojącą przed nim obszarpaną starą kobietę. Zapamięta ją i później się z nią rozprawi.

Staruszka cmoknęła z dezaprobatą.

– Jeśli nie masz, koleś, po prostu powiedz. Nie ma powodu, żeby zachowywać się grubiańsko. – Potrząsnęła głową i mamrocząc coś o zwyczajach młodzieży, poczłapała dalej, ciągnąc za sobą protestujący wózek sklepowy.

Adept Mroku zazgrzytał zębami. Nie rządził królestwem cieni, choć mienił się władcą dużej jego części. Na ponowne nawiązanie kontaktu trzeba będzie czasu i wysiłku, na który nie mógł sobie pozwolić. Strażnicy będą musieli skończyć sami.

– Powinienem był żywcem obedrzeć ze skóry tę staruchę – wymamrotał. Wciąż jeszcze nie było za późno. Zerwał się na nogi, odwrócił i…

W parku nie było żadnej starej kobiety.

Tom nagle miauknął głośno i Rolandowi serce podskoczyło do gardła.

– Co jest! – wrzasnął, obracając się gwałtownie. Otworzył usta na widok kota, który zniknął w pozornie litej ścianie. – Zaraz. Oczywiście.

Tom znów zamiauczał, jego miauczenie dochodziło z nieco większej odległości niż przed chwilą. Jeden ze strażników chwiał się w przód i w tył, tak iż wydawało się, że musi się przewrócić. Drugi powłóczył podrygującą nogą, lecz żaden nie zaprzestał pościgu.

– Zaraz – powtórzył Roland. Miał tylko kilka sekund na zastanowienie. Gorzej już być nie może. Chwyciwszy Cierpliwość, rzucił się na ścianę, w ostatniej chwili zamykając oczy.

Żelazna ręka chwyciła go za kostkę.

Niejasne wrażenie ciemności, potem szarości, wreszcie światła i przerażający odgłos rozdzierania czegoś, co nigdy nie powinno się rozedrzeć.

Wylądował na trawie, ciepłej, suchej i pachnącej lekko kurzem w słonecznym cieple. Przez chwilę tylko dyszał, a potem, ponieważ było to tak przyjemne, przewrócił się na plecy i pooddychał jeszcze trochę. Zasłoniwszy się jedną ręką od blasku słońca, przeprowadził w myślach inspekcję.

Policzek. Ramię. Plecy. Udo. Kostka. Kostka?

– O cholera! – Metalowe palce wciąż wpijały się w kość.

Wiedział, że musi popatrzeć, niemniej zebranie się na odwagę trwało kilka minut. Wreszcie westchnął i usiadł. Czarna rękawica połyskiwała matowo w słońcu. Poszczerbiona krawędź w miejscu, gdzie oderwano ją od reszty zbroi, błyszczała jaśniej. Roland potrząsnął nogą na próbę. Rękawica nie drgnęła.

– Zabierzcie ją ode mnie!

Podczas dzikiej szarpaniny, jaka się wywiązała, rękawica otarła się o harfę i odpadła.

Roland zrobił kilka głębokich oddechów.

– Nikt cię nie pytał o zdanie – rzekł opryskliwie do Toma, który cicho przyglądał się wydarzeniom, owinąwszy łapy ogonem. Roland jakoś zdołał podnieść się. Spojrzał złym wzrokiem na rękawicę. – Pusta. Ten smród był złudzeniem. Posłużył się moim własnym strachem przeciwko mnie. Ten wszawy sukin… – Uniósł nogę, zastanowił się i zamiast tego kopnął wściekle kępę trawy.

Tom wstał, przeciągnął się i powoli zaczął się oddalać.

– Jasne, dobra. Już idę. – Roland schylił się ostrożnie i podniósł oba instrumenty. Ostatni raz czuł się tak parszywie, kiedy grał w hokeja w kategorii młodzików, ale niech go diabli, jeśli miałby przewrócić się na oczach kota.

W godzinę i siedem minut dotarli do ścieżki. Po pięćdziesięciu sześciu minutach droga się rozwidlała. Jedna ścieżka prowadziła do miłej doliny, a druga pięła się po skalistej, nagiej górze, której wcześniej nie zauważył.

– Tak, czytałem tę księgę – westchnął Roland i przysiadł na przydrożnym się głazie. – A jeśli myślisz, że będę się wspinał na tę górę, to zbzikowałeś. – Pokręcił się ostrożnie, żeby zmniejszyć nacisk na sińce na plecach. – I tak będę sikać krwią.

Tom ziewnął, zwijając delikatnie różowy języczek.

– I nawzajem, kupo kłaków. – Roland wstał skrzywiony. – No to chodźmy już. – Skręcił na niebezpieczną ścieżkę, podwójnie dla niego groźną, bo nie mógł pomagać sobie rękami w czasie wspinaczki. Nie chciał porzucić harfy. Nie teraz. Nie po tym, ile razem przeszli.

Tom wybiegł naprzód; zatrzymywał się przy każdej nowej przeszkodzie, by zaczekać na Rolanda z poczuciem wyższości widocznym na pyszczku.

Kiedy zapadł zmrok, w oddali rozległo się ciche granie myśliwskich rogów.

Roland starał się szybciej wspinać.

Rogi grały głośniej.

Wreszcie perć się skończyła. Góra też.

Zadyszany Roland zachwiał się na krawędzi przepaści i spojrzał w dół. Daleko pod sobą widział jedynie białe strzępy, które musiały być chmurami.

U podnóża góry postaci w zbrojach błyszczących księżycowym srebrem stanęły w strzemionach i zakrzyknęły wyzywająco.

– Co teraz? – Roland rzucił pytanie w głąb nocy.

Mrucząc głośno, Tom otarł się o jego nogi, a następnie skoczył w przepaść z ogonem rozwianym niczym proporzec.

– O nie – Roland zrobił krok do tyłu – nie zeskoczę z urwiska za kotem. Wybijcie to sobie z głowy. Nie ma mowy. – Zastanowił się, jakie ma jeszcze wyjście. – Wolałbym zaryzykować spotkanie z księżniczką, niż zrobić coś tak głupiego. – Wtedy przed oczami stanął mu poruszający szczęką trup, przez którego Mrok mówił mu, że nie ma innego wyjścia, jak dzięki niemu. Rozprostował ramiona. – A co tam, niech to przynajmniej będzie moja decyzja. – Pokuśtykał jak pływak wchodzący do zimnej wody i rzucił się w przepaść.

Cierpliwość i harfa zagrały do wtóru jego krzyku.

Rozdział jedenasty

– Pani pozwoli, że jej pomogę.

Duża Blondyna Z Głębi Korytarza wdzięczyła się do przystojnego mężczyzny, któremu pozwoliła wciągnąć po schodach swój wózek z zakupami.

– Taka kobieta jak pani – mruczał młodzieniec – powinna nosić urny jak kreteńska bogini albo kwiaty jak nimfa strumienia, a nie zakupy.

Wtaczała się za nim na schody z głupawym uśmiechem i choć zwykle brakło jej tchu, by jednocześnie wspinać się i mówić, zdołała wysapać:

– Mój szwagier twierdzi, że spośród wszystkich osób, jakie widział, mam najlepszą budowę kości.

Adept Mroku uśmiechnął się.

– Pani szwagier jest bardzo wnikliwym człowiekiem. – Cierpliwie zaczekał na nią na pierwszym piętrze. – Ale co sobie wyobraża pani mąż, że pozwala pani tak samej chodzić. – Spuścił głos. – W tym mieście jest wielu obcych, niebezpiecznych ludzi. Szczególnie dla samotnej, pięknej kobiety.

– Jakbym o tym nie wiedziała. – Odpoczęła chwilkę, trzepocząc nad sercem jedną dłonią, która przypominała pulchnego kolibra wśród fioletowych kwiatów na jej bluzce. Spuściła grubo wysmarowane tuszem rzęsy. – Niestety, ja nie mam męża.

– Mądra decyzja, aby nie ograniczać się tylko do jednego mężczyzny. Kobieta taka jak pani potrzebuje swobody.

Przytakiwała mu podczas całej drogi przez korytarz.

Samolubna, próżna i głupia, pomyślał, kiedy dotarli do jej drzwi. Już jest moja.

– Czy zechciałby pan wejść na chwilę? Moglibyśmy napić się herbaty, albo może wina. Sądzę, że mam butelkę bardzo dobrego wina. – Uśmiechnęła się do niego tak, jak jej zdaniem uśmiechają się kobiety światowe.

– Bardzo chętnie wejdę. Mam wobec pani pewne plany.

45
{"b":"101351","o":1}