Литмир - Электронная Библиотека

– Ojej! – Nie mogła trafić kluczem do zamka, bo niemal zapomniane uczucie bycia pożądaną uczyniło ją niezdarną.

W chwili gdy kieliszki znalazły się na stole, nie musiał już ukrywać, kim jest. Należała do niego.

– No, koleś, otwórz oczy. Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko siedzieć z tobą w zaułku przez całą noc?

– Pani Ruth? – Roland usiłował skupić wzrok na bezdomnej kobiecie, lecz jej twarz wciąż uciekała mu na boki i zachodziła mgłą. Wydawało mu się, że nie warto trzymać oczu otwartych, więc je zamknął. Nie czuł się najlepiej. Prawdę mówiąc, czuł się parszywie. Był cały obolały, ale sądził, że ból skupia się w prawym ramieniu, lewej nodze, krzyżu i twarzy. Najpierw prawy policzek. Potem lewy. Potem znów prawy. Trwało to jakiś czas – jego umysł był równie zbolały jak reszta ciała – lecz wreszcie zobaczył, co się dzieje. – Pani Ruth… – Zwilżył wargi i spróbował jeszcze raz: – Pani Ruth, proszę przestać mnie bić.

– Dopiero jak otworzysz oczy, koleś.

Roland westchnął. Po co się fatygować. Lewy policzek. Prawy policzek. Lewy…

– Au! – Raptownie podniósł powieki. – To zabolało!

Pani Ruth siadła w kucki z zadowoloną miną.

– Bo miało. No, zbieraj się. Masz dziś robotę.

– Gdzie ja jestem? – Skrzywił się na jej widok. – Dobra, nieważne. Sam popatrzę. – Zacisnąwszy zęby, uniósł się na łokciach. Pani Ruth zasłaniała mu widok z przodu, ostrożnie więc pokręcił głową. Z jednej strony w mroku nocy majaczył zardzewiały, niebieski pojemnik na śmieci, woń gnijącego jedzenia podsuwała myśl, że znajduje się na tyłach restauracji. Z drugiej strony, dużo dalej, na końcu zaułka widać było przejeżdżające samochody. Odległość tłumiła odgłosy silników. Ledwo widać było brzeg szyldu „Pekiński Og…” – Chinatown. – Wtedy to do niego dotarło. – Chinatown. Jestem w domu. – Popatrzył na panią Ruth, która pokiwała głową. – W domu – powtórzył, usiłując usiąść. Wciąż był ubrany w czarny jedwab i aksamit; poza zasięgiem jego ręki leżała błyszcząca w słabym świetle harfa. Wróciły wspomnienia; olbrzymi, dziecko, las, niedźwiedzie, słońce, preria, włócznie, księżniczka, czarna zbroja i ostatni, przerażający skok w przepaść…

– Sza, koleś, sza. – Pani Ruth wepchnęła Rolandowi chusteczkę do ręki i poklepała pocieszająco po drżącym ramieniu.

Roland zdusił szloch, usiłował wziąć się w garść i ledwo tego dokonał. Wziął kilka głębokich, urywanych oddechów i przetarł twarz kawałkiem płótna, które, o dziwo, pachniało płynem do zmiękczania tkanin. Nic, co przydarzyło mu się w królestwie cieni, nie doprowadziło go na skraj tak kompletnego załamania psychicznego, jak wspomnienie strachu połączone z oszałamiającą ulgą powrotu do domu.

– Wiem, koleś, wiem. – Nie były to tylko zwykłe pomruki współczucia; rzeczywiście sprawiała wrażenie, że wie, co uspokoiło Rolanda jeszcze bardziej. – Zetknąłeś się z potwornościami, jakie niewielu ludzi potrafi sobie wyobrazić, lecz choć teraz wydaje ci się to straszne, dzięki temu staniesz się lepszym bardem. – Jej głos przestał brzmieć współczująco i ponownie nabrał energicznego, rzeczowego tonu. – Później możesz sobie pofolgować. W tej chwili jesteś potrzebny.

– Co się stało z Tomem? Wrócił?

– Oczywiście. Przecież to kot, prawda?

Roland nie miał zielonego pojęcia, co miał z tym wspólnego fakt bycia kotem, tym niemniej pokiwał głową i zaczął przekonywać swe posiniaczone ciało, że musi wstać.

Dwie noce do Letniego Przesilenia. Dwie noce. Tylko dwie. Te słowa uporczywie krążyły Evanowi po głowie. Westchnął, żałując, że nie może poświęcić ani chwili na rozkoszowanie się tym światem. Pod tak wieloma względami bliższy był Światłości niż Mrokowi; bliżsi jej byli zarówno tutejsi ludzie, jak i żywoty, które wiedli.

Deszcz wypłukał z powietrza lepki upał, wieczorny podmuch wiatru niósł ze sobą delikatny zapach żywej zieleni. Evan nie przepadał za miastami; odgradzały swych mieszkańców od tego, co miało znaczenie. Jednakże w porównaniu z innymi to miasto nie było takie złe; można było w nim zobaczyć drzewa, otwarte przestrzenie i dowody świadczące o tym, że nie stało się ważniejsze od żyjących w nim ludzi.

Gromadka dzieci kręciła mu się wokół nóg i pobiegła ulicą, wypełniając wieczór Światłością. Evan posłał za nimi czuły uśmiech błogosławieństwa. Jedna z dziewczynek zatrzymała się, odwróciła i spojrzała na niego z wyrazem zdumienia, zastanawiając się, co ją tak przyciągnęło. Evan narysował znak w dzielącej ich przestrzeni i dziewczynka się uśmiechnęła, wyciągając rękę, by dotknąć delikatnych linii Światła.

– Marian, chodź już!

Ich spojrzenia zetknęły się. Marian skinęła głową z powagą, odwróciła się i z radosnym okrzykiem pobiegła do swych kolegów.

Oto powód, dla jakiego należy powstrzymać Ciemność, pomyślał Evan i powrócił myślami do czekającego go zadania.

Niezupełnie rozumiał, co się wczoraj wydarzyło pomiędzy Rebecca i Adeptem Mroku. Kiedy przybył, uwolniony spod uroku, jaki rzucił na niego nieprzyjaciel, walka była zakończona. Pozostały tylko ślady mocy i Rebecca.

– Zegarek na wystawie lombardu spóźniał się, Evanie – powiedziała, zdumiona jego nagłym przybyciem. Ze śladów mocy wyczytał, że Ciemność zaatakowała i coś ją powstrzymało; coś olbrzymiego, co ledwie się ruszyło, ale mimo to przegnało Mrok.

Dziś towarzyszył Rebecce w drodze do pracy i z powrotem, pozostały czas spędzając na poszukiwaniu słabego tropu, jaki zostawił w czasie ucieczki Adept Mroku, zbyt wstrząśnięty, by odpowiednio go zamaskować. Dzisiejszej nocy pójdzie tym tropem i miał nadzieję, że dotrze nim do kryjówki Ciemności.

Dwie noce do Letniego Przesilenia. Dwie noce. Tylko dwie.

– Gdzieś ty był, do licha?

Roland westchnął i oparł się ciężko o ścianę gabinetu Daru.

– To długa historia – rzekł, podrzucając ciężką harfę na ramieniu.

– Lepiej, żeby była dobra. Rebecca umiera z niepokoju o ciebie. – Obejrzała go od stóp do głów i parsknęła. – Wyglądasz, jakbyś wrócił z balu przebierańców.

– Nie. To raczej nie był bal. – Po jego obliczu przebiegł cień.

Twarz Daru trochę złagodniała. Odniosła wrażenie, że Roland wydoroślał podczas tych czterdziestu ośmiu godzin nieobecności. Była w nim teraz głębia, jakiej wcześniej nie dostrzegała.

– Co ci się stało w twarz?

– Nic takiego. – Dotknął policzka, gdzie czubek czarnego miecza narysował delikatną kreskę, i musnął palcem szkarłatne paciorki zakrzepłej krwi. – Nie chcę o tym mówić.

– Wdałeś się w bójkę z Adeptem Mroku. – Nie było to pytanie, lecz Roland i tak pokiwał głową. – Nic ci nie jest?

Roland zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Wyglądało na to, że nie jest z nim zupełnie źle.

– Był taki czas – powiedział – kiedy byłem o włos od utraty zmysłów. W tej chwili nie czuję się dużo lepiej, lecz w porównaniu z poprzednim stanem nic mi nie jest. – Wyprostował się z wysiłkiem, nie zważając na przeraźliwy ból w nerkach. – Pani Ruth twierdzi, że musimy natychmiast pójść do Rebeki.

– Pani Ruth tak twierdzi?

– Zgadza się.

– Przyjaciółka Rebeki, ta zwariowana, bezdomna staruszka?

– Znów się zgadza.

Daru zmarszczyła brwi i machnęła dłonią w kierunku stosu papierów na biurku.

– Muszę jeszcze uporać się z tonami roboty papierkowej, jeśli chcę jutro wyjść w teren, a ty każesz mi to po prostu zostawić, bo jakaś stara, bezdomna wariatka mówi, że tak powinnam zrobić?

Roland wzruszył ramionami. Miał uczucie, że ważą sto funtów. Każde z osobna.

– Słuchaj, wiem tylko tyle, ile powiedziała mi pani Ruth. Twierdzi, że Rebecca nas potrzebuje, i mnie to wystarcza.

– Wierzysz jej?

– Tak.

– Dlaczego?

Roland przymrużył oczy. Nie miał na nic ochoty.

– Bo kiedy już się zawrze bliższą znajomość z Ciemnością – rzekł – naprawdę nietrudno dostrzec Światłość.

Patrząc mu w oczy, Daru musiała uwierzyć. Wstała i chwyciła torebkę.

– Chodźmy – powiedziała i pierwsza poszła w stronę windy.

46
{"b":"101351","o":1}