Литмир - Электронная Библиотека

Rebecca przyglądała się sokowi pomarańczowemu w dzbanku. Była pewna, że ostatnim razem było go więcej. Podniosła pustą puszkę i zmarszczyła brwi, patrząc na nalepkę. Większość długich słów nie docierała do niej, lecz umiała przeczytać: „Dopełnić trzema szklankami zimnej wody”. Znów zajrzała do dzbanka. Może mieli na myśli inną, większą puszkę? Może zeszłym razem puszka była większa. Wydawało jej się, że kupiła taką samą puszkę. Obrazek był taki sam.

Spłoszona nagłym, głośnym waleniem w drzwi omal nie upuściła dzbanka z sokiem do zlewu.

Może to Roland, pomyślała, szybko biegnąc do drzwi. Może wrócił! Szamotała się z łańcuchem, odsunęła zasuwę – Evan nalegał, by zawsze używała obu zamknięć, gdy nie była w jego towarzystwie – i otworzyła drzwi na oścież.

– Och – rzekła.

W otwartych drzwiach stała Duża Blondyna Z Głębi Korytarza. Jej włosy, zwykle schludnie polakierowane, były w dzikim nieładzie. Blada, zapuchnięta twarz była pokryta rozmazanymi resztkami grubego makijażu. Jej ciało, wyzwolone z kajdan stanika i paska, dygotało i trzęsło się pod luźną, hawajską suknią koloru bzu. Rebecca przyglądała się z pełną zgrozy fascynacją sutkom jej masywnych piersi, które kołysały się w tę i z powrotem.

– To wszystko twoja wina! – wrzasnęła kobieta, rzucając się naprzód.

Rebecca usiłowała zamknąć drzwi, lecz ciężar napierającej Dużej Blondyny Z Głębi Korytarza nie pozwalał na to. Odsunęła się do tyłu, gdy kobieta wtargnęła na kolejny krok czy dwa do jej mieszkania.

– Co jest moją winą? – pytała błagalnie dziewczyna, z każdą sekundą bojąc się coraz bardziej. – Ja niczego nie zrobiłam.

Kobieta rozłożyła grube ręce i w kurczowo zaciśniętej dłoni matowo błysnął nóż kuchenny. – Kiedyś to był przyzwoity blok, dopóki ty się tu nie sprowadziłaś! – Rzuciła się na nią z nożem, który wykonał w powietrzu morderczy łuk.

Rebecca odskoczyła ze szlochem. Cios chybił, lecz poczuła towarzyszący mu zimny podmuch.

– Nie rozumiem! – załkała. Chciała uciec, lecz Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zagradzała jej drogę do otwartych drzwi.

– Powinni cię zamknąć! – Krok. Ciach. – Z dala od normalnych ludzi! – Krok. Ciach. – Dlaczego mamy być zmuszeni patrzeć na ciebie! – Krok. – Jesteś chora! – Ciach. – Wariatka!

Nóż nie trafił, lecz uderzona ręką Rebecca zatoczyła się pod ścianę. Dotknęła czegoś twardego i metalowego. Pusta puszka po soku pomarańczowym. Złapała ją i rzuciła z całych sił. Puszka odbiła się z brzękiem od przeciwległej ściany, odwracając uwagę Dużej Blondyny Z Głębi Korytarza na tyle długo, by Rebecca zdołała chwycić dzbanek soku pomarańczowego i chlusnąć nim jej w twarz.

Kobieta zawyła i chwyciła się za oczy, upuszczając nóż.

Rebecca dygotała w swym kącie. Nie potrafiła wyminąć jej i dojść do drzwi. Po prostu nie mogła.

Kobieta spojrzała na Rebeccę załzawionymi oczami i uśmiechnęła się.

– Tak naprawdę zabicie cię się nie liczy – oświadczyła przerażająco wyraźnie. – Bo jesteś inna. – Zostawiła nóż na podłodze i zaczęła się do niej zbliżać.

Rebecca uciekała wzdłuż ściany, rzucając wszystkim, co wpadło jej w ręce. Tosterem stojącym na malutkiej lodówce. Roślinami z parapetu. Pluszowym smokiem z półeczki nad telewizorem. Zawiniątkiem z ręcznika…

Ręcznik trafił Dużą Blondynę Z Głębi Korytarza w podbródek i rozwinął się. Czarny sztylet upadł u jej stóp. Opuchnięte wargi odsłoniły wielkie, białe zęby. Nachyliła się, by podnieść broń.

Wydawała się absurdalnie maleńka w jej ogromnej dłoni i ani trochę groźna.

I wtedy z ostrza zaczęła się wylewać Ciemność.

Zapadła dziwna cisza, gdy dwie kobiety przyglądały się, jak chmura cienia owinęła się wokół ręki trzymającej sztylet i zaczęła rosnąć. Kiedy dosięgła dołeczków jej łokcia, Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zaczęła krzyczeć.

– Zabierzcie ją ode mnie! Zabierzcie ją ode mnie! – Próbowała wypuścić sztylet, lecz palce nie zareagowały. Cień przesunął się wzdłuż jej ramienia i zaczął pokrywać klatkę piersiową, zyskując na szybkości. Wrzaski zmieniły się w nieartykułowane wycie, a potem ucichły, gdy cień szybko zasłonił jej twarz. Orzechowe oczy wyjrzały jeszcze na chwilę z Ciemności, wyrażając cierpienie i zaskoczenie.

Kiedy ciało upadło na podłogę, cień i sztylet zniknęły.

Z tylnego siedzenia samochodu dobiegł akord tak pobrzmiewający zagładą, że Daru omal nie zjechała na pobocze.

– Co to było? – spytała, ledwo wymijając klnącego rowerzystę.

Roland poruszył się na siedzeniu.

– Harfa – rzekł krótko.

– Dlaczego…

– Ja tego nie zrobiłem.

– Więc dla…

– Myślę, że powinniśmy się pośpieszyć. – Zacisnął wargi.

Daru zatrzymała się z piskiem pod znakiem zakazu parkowania przed blokiem Rebeki i wraz z Rolandem wyskoczyła z samochodu. Już stamtąd słyszeli krzyki. Roland biegł za Daru z Cierpliwością obijającą mu się o nogi i harfą wciśniętą pod pachę.

– Drzwi! – krzyknęła Daru, bijąc pięścią w szybę. – Są zamknięte!

– Co? – Roland zatrzymał się gwałtownie. – To ty nie masz klucza?

– Dlaczego miałabym mieć? – zaprotestowała Daru. – Przecież ja tu nie mieszkam!

– Świetnie, żeby to szlag trafił! Musi być tylne… – Z futerału dobiegł stłumiony, przenikliwie wysoki dźwięk. Harfa obróciła mu się w ręku i powtórzyła ten dźwięk niczym echo. Głośno.

Jednakże niewystarczająco głośno. Pojawiło się kilka pęknięć, lecz drzwi nadal trzymały.

– O, tak? – Roland ostrożnie odłożył Cierpliwość i wsparł harfę na biodrze. – Zatkaj sobie uszy – powiedział do Daru, zrobił głęboki oddech i szarpnął za najcieńszą strunę, wkładając w to całą swoją duszę, jak zawsze, gdy grał.

Szklane drzwi zadrżały i rozsypały się.

Słysząc wciąż brzmiący w głowie ostry dźwięk, Roland podniósł Cierpliwość i wszedł za Daru do budynku. Poślizgnął się na potłuczonym szkle i boleśnie uderzył zranionym ramieniem o ścianę. Świat znikł na chwilę, a kiedy wrócił, wydawało się, że korytarz faluje. Nic nie słyszał przez echo, które odbijało się we wnętrzu jego czaszki. Powinienem był wiedzieć, że za to zapłacę, pomyślał, ale jakoś zdołał dojść do schodów.

Daru przepchnęła się przez tłum lokatorów zgromadzonych przed drzwiami Rebeki i weszła do środka.

– Dobry Boże.

Mieszkanie wyglądało, jakby stoczono w nim wielką bitwę. Dookoła leżały skorupy potłuczonych donic i połamane rośliny, wszystko pokrywała cieniutka warstwa ziemi. Kanapa była zepchnięta prawie pod przeciwległą ścianę, obok niej leżało ogromne, wzdęte ciało w fioletowej sukience. Spoczywało w pozie zbyt bezwładnej jak na żywą istotę. Rebecca siedziała skulona w kącie pod kaloryferem. Kolana miała podciągnięte pod brodę, oczy zamknięte i kołysała się wprzód i w tył.

Daru przestąpiła nad opiekaczem do grzanek i przyklękła przy zwłokach na podłodze. Wciskając głęboko palce w zwały tłuszczu, poszukała pulsu na szyi. Nic. Przyjęła to bez zaskoczenia. Widziała wielu nieboszczyków, lecz żaden nie wyglądał na tak nieżywego, jak ta kobieta. Wytarła rękę o udo, bowiem skóra zmarłej była zimna i wilgotna, obciągnęła jej fioletową sukienkę, przysłaniając pulchne nogi. Śmierć i tak ma niewiele godności, pomyślała, dobrze wiedząc, jakie zdanie będzie miała na ten temat policja. Nie lubią manipulowania dowodami rzeczowymi.

Podeszła do Rebekki.

– Ach. Ach. Ach. – Przy każdym sapnięciu Rebecca wydawała cichy okrzyk, świadczący o zagubieniu i poczuciu skrzywdzenia.

– Rebecco? Rebecco, to ja, Daru. Otwórz oczy, złotko. Wszystko jest już dobrze, jestem tu.

Rebecca nie dawała po sobie poznać, że słyszy. Jej krzyki stawały się coraz głośniejsze, a kołysanie bardziej uporczywe. Nagle rzuciła się w bok i Daru ledwo zdążyła ją uchronić przed uderzeniem głową w kaloryfer.

– Hej, dziecino, spokojnie, już po wszystkim. Już po wszystkim. – Roland pomógł Daru i razem ją unieruchomili.

– Nie! Nie! Nie! – Wyrywała im się z rąk, jej okrzyki zmieniły się we wrzaski protestu.

– Może by ją spoliczkować? – zaproponował Roland, przekrzykując dziewczynę.

47
{"b":"101351","o":1}