Литмир - Электронная Библиотека

– Szkoda, że nie mogłem porozmawiać z tą babcią – mówił cicho Evan, kiedy szli na zachód do następnego astrologa w pobliżu. – Miałaby wiele mądrych rzeczy do powiedzenia.

– Co? Evanie, ta kobieta położyła się do łóżka, bo myślała, że będzie koniec świata.

Milczenie Evana było wymowniejsze niż słowa.

Roland poczuł, że się czerwieni.

– No tak.

„Dziecko zamordowane na rondzie Kings College!” Ten nagłówek w gazecie zatrzymał ich na chwilę. Mniejsze tytuły głosiły: „Mężczyzna celowo przejechał cztery osoby”; „Podpalacz podłożył ogień w domu starców, siedemnaście ofiar śmiertelnych”.

– Zaczęło się – wyszeptał Evan i poszedł dalej.

W oddali zawyły syreny.

Drugi adres zaprowadził ich do jaskrawoniebieskiego, drewnianego domku, który nie pasował do siedzib o ceglanych fasadach i wyszukanych koncepcjach projektantów. Na trawniku rosły sięgające kolan chwasty, które z bliska okazały się dzikimi kwiatami łąk. Roland rozpoznał margerytki i rudbekie.

Evan zadzwonił do drzwi. Usłyszeli rozbrzmiewające w domku dwa pierwsze takty LX Symfonii Beethovena.

Kobieta, która im otworzyła, nosiła długie, szpakowate włosy rozdzielone pośrodku. Luźna, uszyta z materiału w kwiaty sukienka z kwadratowym dekoltem sięgała prawie do kostek. Roland zauważył, że na nogach miała parę niemieckich sandałków za sto dolarów.

– Słucham? – powiedziała z uśmiechem.

– Szukamy Sky Mackenzie.

– To ja jestem Sky, ale szukacie czegoś innego.

– Właśnie. – Roland zawsze sądził, że astrologowie, wróżki i tak dalej to banda pomyleńców i szarlatanów, a tu już druga osoba udowadniała, że się mylił.

– Szukacie w poprzednim życiu usprawiedliwienia dla swej decyzji, by zlekceważyć nakazy społeczeństwa i oddawać się zakazanej miłości w tym wcieleniu. – Kryształy, jakimi obwieszony był korytarz za jej plecami, rozszczepiały promienie słoneczne na tęcze.

– Raczej nie. – Jeden punkt dla pomyleńców i szarlatanów.

– Nie?

– Nie – rzekł z naciskiem Evan. – Szukamy czarownic. Wiccan?

Kobieta przyłożyła dłoń do piersi.

– Chodziłam na uniwersytet z jedną czarownicą. Bez przerwy napełniała wannę ziołami i kapała woskiem ze świec na sedes i umywalki. Potem przestałyśmy się widywać. Wyszłam za Owena, a ona podobno przyłączyła się do grupy lesbijskich terrorystek. Przykro mi. Pewnie wiele wam to nie pomogło.

– Niewiele – przyznał Roland. Wiszący przy wejściu zegar z kukułką pokazywał prawie południe. Musieli iść dalej. – Dziękujemy za czas, jaki nam pani poświęciła.

– Gdybyście kiedyś chcieli odnaleźć poprzednie życie…

– Będziemy pamiętać o pani.

– Przyjmuję karty VISA i Mastercard – dokończyła i zamknęła drzwi.

W drodze do Chinatown Roland czuł, jak z każdym krokiem pogarsza się humor Evana.

– O czym myślisz? – spytał wreszcie.

– W tak wielkim mieście muszą być wyznawcy dawnego kultu – westchnął Evan.

– Po tym, co się stało zeszłej nocy, szala zbyt mocno się przechyliła, bym sam zdołał powstrzymać Mrok.

– Nie jesteś sam – przypomniał Roland.

– Tak, wiem. – Odgarnął włosy z twarzy. Dwie odziane na czarno kobiety w średnim wieku zamilkły i obejrzały się za nim. – Ale mamy tak mało czasu.

Chiński astrolog, podobnie jak Madame Alaina, mieszkał na piętrze nad sklepem. W odróżnieniu od zagraconego mieszkania Madame Alainy – przez otwarte drzwi spostrzegli mnóstwo haftowanych poduszek, zasłon z paciorków i frędzelków – ten lokal przypominał bardziej mały gabinet lekarski, biały i czysty. Dwa wyściełane krzesła stały naprzeciwko dużego biurka, ściany były obwieszone kaligrafowanymi znakami, z dużych słojów w regale dochodziły interesujące zapachy.

– Czym mogę służyć? – Młody człowiek o orientalnej urodzie wyszedł zza drzwi prowadzących do kuchni.

– Szukamy – Roland wyjął z kieszeni kawałek papieru i poszukał nazwiska na liście – Johna Chin.

– To ja.

– Och.

Młodzieniec uśmiechnął się.

– Wiem – rzekł – sądził pan, że będę starszy.

– No…

– Nic nie szkodzi. Jestem do tego przyzwyczajony… – Wróżbita ucichł i spojrzał na Evana.

Roland odwrócił się. Według niego Evan wyglądał normalnie. Wszelkie ślady jego aspektu były starannie ukryte, lecz astrolog zachowywał się tak, jakby doznał objawienia.

John zrobił krok naprzód i skłonił się.

– Jak mogę ci pomóc, o święty?

Może rzeczywiście doznał objawienia. Obojętnie, czy John Chin miał widzenie czy nie, bez wątpienia zdawał sobie sprawę z tego, kim jest Evan. Roland starał się nie czuć zazdrości i prawie mu się to udało.

Evan potraktował pytanie z dużą powagą.

– Musimy znaleźć kogoś, kto się zna na starych obrzędach kultu bogini.

– Wiccan? – spytał John, nie odrywając wzroku od Evana. – Mają sklep „Wiedza Tajemna” na Dupont. Mogę podać ci dokładny adres.

– Proszę.

Podszedł do biurka i wyciągnął oprawioną w brązową skórę książkę adresową. – Dupont tysiąc czterysta czterdzieści sześć – rzekł po chwili.

– Tysiąc czterysta czterdzieści sześć – powtórzył Evan. – Dziękuję.

Stali już w drzwiach, gdy zatrzymał ich głos Johna.

– O święty, te znaki…

– Są prawdziwe. – W głosie Evana brzmiało zmęczenie.

– Jak mogę pomóc?

Roland przysłonił oczy, gdy Światłość wypełniła pokoik, odbijając się od białych ścian i padając na astrologa.

– Pomagasz, będąc tym, kim jesteś. – Evan przemówił ze środka aureoli. – Światłość zyskuje na siłach dzięki takim jak ty.

Kiedy znaleźli się na ulicy, niesiony nurtem przechodniów Roland przetarł załzawione oczy i spytał:

– Skąd on wiedział, kim jesteś, już przed tym małym popisem pirotechnicznym? I wiesz co, nie sądzę, żeby choć zmrużył powiekę, kiedy zabłysnąłeś.

– W spokojniejszych czasach byłby świętym.

– Świętym? Och. – Roland próbował okazać nonszalancję, której nie czuł. – I to wszystko?

– Takie właśnie podejście – oświadczył Evan, i w jego głosie znów pojawiło się zmęczenie – pozwoliło Ciemności przybyć w ogromnej sile.

– Przepraszam.

– Nie, to ja przepraszam. – Evan wyciągnął rękę, jakby miał zamiar zetrzeć smutek z twarzy Rolanda. – Jestem zmęczony i odezwałem się bez zastanowienia. Proszę, wybacz mi.

Roland wzruszył ramionami.

– Rzeczywiście jesteś zmęczony – przyznał, zatrzymując taksówkę. – Chodźmy na ratunek światu.

„Wiedza Tajemna” była sklepikiem wciśniętym pomiędzy Bank Nowej Szkocji a bar serwujący rybę z frytkami. Na wystawie o szerokości nie większej niż dwie stopy leżała srebrna biżuteria rozsypana na kawałku czarnego aksamitu. Było jej może tuzin. Roland spodziewał się, że ujrzy nietoperze i czarne koty, ale zamiast tego zobaczył normalnie wyglądające półki z książkami, kryształami, świecami i biżuterią. Za ladą leżały woreczki z suszonymi ziołami. Wszędzie unosił się zapach bardzo podobny do tego w gabinecie Johna China, choć ze słabą domieszką woni gorącego oleju i halibuta.

Podszedł za Evanem do lady i przewrócił oczami na widok młodej kobiety, która zaczęła gwałtownie dyszeć. Może nie umiał dostrzec świętego, ale na pewno potrafił poznać działanie hormonów.

– Szukamy Kościoła wiccan – powiedział Evan. – Czy może nam pani pomóc?

– Pomóc? – zapytała. – O, tak.

Evan odczekał chwilę, Roland ukrył uśmiech.

– Kościół wiccan – przypomniał jej wreszcie.

– No, tak. – Wyprostowała się i spróbowała wziąć się w garść. – Tak. Oni są właścicielami sklepu. To znaczy, nie kościół jako taki, ale ci sami ludzie.

Trafiony! – pomyślał Roland. Mamy cię, ty sukinsynu. Zauważył, że Evan się odprężył i wiedział, że obawiał się kolejnego ślepego zaułka.

– Ale wszyscy wyjechali z miasta na jakieś – dodała sprzedawczyni, machając rękami – jakieś zebranie. Dlatego zostałam zupełnie sama.

– Wyjechali z miasta – powtórzył powoli Evan.

– Tak. Mają posiadłość i na wsi spędzają weekendy.

– Muszę porozmawiać z ich kapłanką. – Nachylił się i dziewczyna jęknęła, gdy przysunął do niej twarz bardzo blisko. – Tb sprawa najwyższej wagi.

56
{"b":"101351","o":1}