Литмир - Электронная Библиотека

– Przysłała mi ją przyjaciółka – odparł Roland łagodnie, zastanawiając się, czy nie był to jakiś obłęd wywołany obrażeniami odniesionymi poprzedniej nocy. – Czemu pytasz?

– Bo to jest odpowiedź! Nie rozumiesz? To inwokacja do bogini!

– Inwokacja do bogini? – zaprotestował Roland, i umilkł. Wuj Tony miał rację, że Roland wiele nie czytał, ale z kursu mitologii porównawczej, na który kiedyś chodził, zapamiętał, że przed bogami olimpijskimi ludzie czcili jakąś boginię. Czy może kilka bogiń. – W porządku, inwokacja do bogini. – Nadal brzmiało to dziwnie!

Wtedy przypomniał sobie coś jeszcze. Usłyszał we wspomnieniach głos pani Ruth. Ten świat jest strefą buforową pomiędzy Światłością i Mrokiem. Kiedy pojawiło się życie na świecie, wzniesiono bariery.

Roland wyjął z kieszeni rachunek z Dominiona i odwrócił go.

„Kto wzniósł bariery?”

Bez słowa podał go Evanowi, gotów się założyć, że zna już odpowiedź.

– Ale ze mnie idiota! – wykrzyknął Adept, najpierw czytając wiadomość od pani Ruth, a następnie przebiegając oczami stronę z tekstem piosenki. Nie był tak szczęśliwy od chwili przybycia tutaj. – Możemy go zatrzymać! Chociaż jest tak późno, możemy go zatrzymać! – Śmiejąc się z ulgą, złapał Rolanda za ramiona i uściskał entuzjastycznie.

Po kilku chwilach wzajemnego klepania się po plecach, odsunęli się od siebie.

– A teraz – Evan podkreślił słowo wymachem ręki – pójdziemy…

– Ehm, Evanie… – Roland przełknął z trudem ślinę. Wspomnienie dotyku ciepłego ciała nie pozwalało mu myśleć jasno. – Proszę, włóż coś na siebie przed zrobieniem czegokolwiek.

Evan spojrzał na siebie, a potem na Rolanda.

– Przykro mi – rzekł i pobiegł ubrać się do sypialni.

Akurat ci przykro. Roland prychnął w duchu, lecz nic nie mógł poradzić na to, że na twarzy zagościł mu głupawy uśmiech. Najpierw ocalimy świat. Potem pomyślimy o… nieważne.

Kiedy Evan wrócił, jego zniszczone podczas walki ubranie było czyste i nowe. Bransoletki i kolczyk rozsiewały iskry, i nawet znaczek z uśmiechniętą buzią był przypięty do podkoszulka.

– A teraz – zaczął, owijając biodra trzecim pasem i zapinając klamrę – pójdziemy mu dokopać.

– Jak? – spytał Roland, chowając Cierpliwość do futerału. – Wezwiemy boginię, a ona przegoni Mrok?

Evan wyjął z lodówki jabłko i ugryzł je. – Zasadniczo masz rację – przyznał, wycierając strużkę soku z podbródka.

Roland przykucnął na piętach.

– W tym musi być coś jeszcze.

– Bo jest – radośnie zgodził się Evan.

– Co?

– Nie wiem.

– Co!

– Posłuchaj, w tym mieście są miliony ludzi. Musimy wśród nich znaleźć czarownicę.

– Chyba za mocno oberwałeś w głowę zeszłej nocy. Czarownice, czyli brzydkie, usiane brodawkami staruchy na miotłach, nie istnieją. – Przypomniał sobie nagle dziecko upieczone na chrupki brąz i zacisnął pobladłe wargi. – Przynajmniej nie tutaj.

– Nie, nie tutaj – potwierdził Evan tonem, który łagodził przerażenie. – Istnieją czarownice związane ze starym, pogańskim kultem. Musimy je odnaleźć. One będą wiedziały, jak użyć pieśni.

Roland westchnął i wstał.

– Dobra – powiedział i uśmiechnął się. Udzielił mu się nastrój Evana. – Jak je znajdziemy? Na żółtych kartkach książki telefonicznej?

Evan rozłożył ręce i oczy mu rozbłysły.

– Dlaczego by nie? Gdzieś trzeba zacząć.

W żółtej części książki nie było czarownic. W białej też nie. Nic też nie znaleźli pod hasłem „wicca” i pochodnymi.

– Wicca? – spytał Roland.

– Mmmm. – Evan przerzucił kartki i dotarł do spisu Kościołów. – To stare słowo. Wesleyanie, zjednoczeńcy, do licha. Może coś będzie pod świątyniami. – Chwilę później zamknął książkę. – Nie mogę uwierzyć, że w tak wielkim mieście nie ma spisu świątyń.

– Spróbuj pod hasłem „okultyzm” – podpowiedział Roland, ale i pod takim hasłem niczego nie znaleźli.

– Paliwa – szepnął Evan. – Papier, parad organizowanie, parapsychologowie – patrz astrologowie, wróżbici etc. Przynajmniej mamy punkt zaczepienia.

– Naprawdę myślisz, że to poskutkuje?

– Tak. Mam dobre przeczucia. – Evan rzekł to w sposób, który rozwiewał wszelkie wątpliwości.

W żółtej części książki telefonicznej Toronto było dwadzieścia pięć haseł w rubryce „astrologowie, wróżbici etc.” Wymieniano w niej nazwiska, herbaciarnie i przedsiębiorstwa, które z nazw przypominały eleganckie firmy inwestycyjne. Roland wydobył telefon Rebeki spod kanapy i włączył go do gniazdka. Posłuchał. Wyjął wtyczkę. Znów ją włożył.

– Nie ma sygnału. – Delikatnie postukał słuchawką o podłogę. – Wciąż nic.

Evan wziął słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Po chwili rozchylił wargi i zmarszczył brwi.

Roland przypuszczał, że Adept usłyszał coś, co umknęło jego uszom. Był o tym przekonany, gdy Evan rzucił słuchawkę na widełki z taką siłą, że omal nie pękła.

– Jesteśmy odcięci? – spytał ostrożnie.

– Tak – potwierdził Evan z taką złością, że Roland drgnął. – Ośmiela się opowiadać mi ze szczegółami, co Ciemność uczyni z tym światem. Począwszy od tych, którzy mi pomogli.

Roland wypełzł spod krzaków bzu i wyprostował się, otrzepując spodnie. – Z tego, co widzę, jeszcze nie wróciła – rzekł.

Evan stukał palcami o pasek; był zmartwiony.

– Mam nadzieję, że Mrok jej nie porwał.

– Tak. – Roland przypomniał sobie, co to oznacza. – Ja też mam taką nadzieję. – Wziął głęboki oddech. – To co, może pójdziemy poznać swą przyszłość? Zobaczyć, czy dzisiejsza noc nie będzie ostatnią?

Dwie z wymienionych w książce telefonicznej firm mieściły się w rejonie Bloor/Spadina. Pierwsza znajdowała się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko siedziby pani Ruth. „Madame Alaina”, głosił wypaczony i wyblakły szyld w oknie na pierwszym piętrze. „Czytanie z gwiazd, kart i rąk. Nie trzeba się wcześniej umawiać”. Jeszcze mniejsza i bardziej wyblakła tabliczka wisiała na drzwiach prowadzących na piętro nad bardzo starą apteką. Przynajmniej Rolandowi wydawało się, że to apteka, chociaż oświetlenie było tak kiepskie i szyby tak brudne, iż nie mógł mieć pewności. Na schodach mocno czuć było gotowaną kapustę.

– To głupota – szepnął Roland, kiedy stanęli na podeście i Evan uniósł rękę, by zapukać.

– Zaufaj mi – powiedział Evan.

Roland westchnął.

Evan zapukał.

Po kilku minutach drzwi się otworzyły i mniej więcej piętnastoletnia dziewczyna przyjrzała im się od stóp do głów. Nie zważając na Rolanda, wbiła ciemne oczy w Evana, jakby był prezentem, który chciałaby wyjąć z opakowania. Nie ściszając walkmana, którego nosiła na pasku, zsunęła słuchawki na szyję i uśmiechnęła się szeroko. W malutkich głośniczkach pobrzękiwał matowo przebój popularnego zespołu nowej fali.

– Czym mogę służyć? – spytała z nadzieją.

– Chcielibyśmy się zobaczyć z Madame Alainą.

– Och. – Jej zdanie o nich wyraźnie się pogorszyło. – Nie jesteście chyba z policji, co?

– Nie.

– Babcia nikogo dzisiaj nie przyjmuje.

– To ważna sprawa.

– Tak, tak zawsze się mówi. – Wzruszyła obciągniętymi lycrą ramionami. – Nie chce nawet wyjść z łóżka. Mówi, że to koniec świata. Proszę spróbować przyjść jutro.

– Jutro może być za późno.

Cierpienie w głosie Evana sprawiło, że oczy dziewczyny zalśniły.

No tak, nastolatki są na to podatne, pomyślał Roland, nie zważając na łzy, które stanęły mu w oczach.

– Poczekaj chwilę… – rzekł głośno.

Dziewczyna spojrzała na niego kątem oka, większość uwagi poświęcając jednak Adeptowi. Czując się jak idiota, wziął głęboki oddech i zapytał:

– Może, hm, znasz jakieś, no wiesz, czarownice?

Tym razem rzeczywiście popatrzyła na niego i nie spodobało jej się to, co zobaczyła.

– Jasne, czarownice. – Zrobiła płynny krok wstecz i stanowczo zatrzasnęła im drzwi przed nosem.

Roland spojrzał na Evana i wzruszył ramionami.

– Chyba nie zna.

Evan westchnął.

Zeszli ze stukiem po schodach i znaleźli się na ulicy.

55
{"b":"101351","o":1}