– Ciekaw jestem, gdzie jest ten cholerny Gayden – zastanawiał się Paul. – Gdyby mnie nie wysłał do Iranu, nie siedziałbym tu.
Bill spojrzał na Paula. Zdał sobie sprawę, że tylko żartuje.
Pacjenci z parteru wybiegli na podwórko, ktoś musiał otworzyć drzwi ich cel. Bill słyszał przeraźliwy hałas, jakby płacz, ze znajdującego się po drugiej stronie drogi bloku kobiecego. Na placu coraz więcej ludzi przepychało się ku bramie więzienia. Patrząc w tamtą stronę, Bill spostrzegł dym. Paul zobaczył go w tej samej chwili.
– Jeśli chcą podpalić więzienie… – zaczął Bill.
– Lepiej się stąd wynośmy.
Ogień przechylił szalę. Powzięli decyzję.
Bill rozejrzał się po celi. Nie mieli tu zbyt wielu rzeczy. Bill pomyślał o dzienniku, który skrupulatnie prowadził przez ostatnie czterdzieści trzy dni. Paul sporządził spis rzeczy, które zrobi, kiedy wróci do Stanów, a poza tym kartkę, na której spisał obmyślony sposób spłacenia domu, kupionego przez Ruthie. Obaj mieli też bezcenne listy od rodzin, które wciąż odczytywali na nowo.
– Lepiej nie zabierajmy niczego – powiedział Paul – co mogłoby zdradzić, że jesteśmy Amerykanami.
Bill zdążył już wziąć dziennik. Teraz go odrzucił.
– Masz rację – powiedział niechętnie.
Włożyli płaszcze: Paul niebieski angielski deszczowiec, a Bill pelisę z futrzanym kołnierzem.
Mieli przy sobie po około dwu tysięcy dolarów z pieniędzy, które przyniósł Keane Taylor. Paul zabrał trochę papierosów. Poza tym nie wzięli niczego.
Wyszli z budynku i przebiegli przez niewielkie podwórko. Zatrzymali się u bramy. Droga więzienna wypełniona była morzem głów, jak na opuszczanym przez tłum stadionie. Wszyscy szli i biegli ku wrotom więzienia.
Paul wyciągnął dłoń.
– Powodzenia, Bill. Bill uścisnął rękę Paula.
– Ty też się trzymaj.
„Pewnie obaj zginiemy w ciągu paru minut – pomyślał Bill – najprawdopodobniej od zabłąkanej kuli. Nie zobaczę, jak dzieciaki dorastają” – pojął ze smutkiem. Rozzłościło go, że Emily będzie teraz musiała radzić sobie ze wszystkim sama.
Co dziwne, nie czuł jednak strachu.
Przeszli przez bramę podwórza budynku nr 8 – i nie mieli już czasu na myślenie.
Zostali porwani przez tłum, niczym gałązki wrzucone do bystrego potoku. Bill robił wszystko, aby trzymać się blisko Paula i utrzymać równowagę, nie dać się stratować. Wciąż trwała strzelanina. Jeden samotny strażnik pozostał na murze i nadal, jak się wydawało, strzelał z wieżyczki. Dwoje czy troje ludzi upadło – wśród nich Amerykanka, którą kiedyś widzieli – ale nie wiadomo, czy trafiły ich kule, czy też po prostu się potknęli. „Nie chcę jeszcze umierać – myślał Paul. – Mam plany, chcę coś zrobić wraz z rodziną, w pracy. To nie czas i nie miejsce na moją śmierć. Ależ parszywe karty los mi rozdał… „
Minęli klub oficerski, gdzie spotkali się z Perotem zaledwie przed trzema tygodniami – a wydawało się, że minęło już wiele lat. Opanowani żądzą zemsty więźniowie demolowali klub i niszczyli stojące na zewnątrz samochody oficerów. Jaki był w tym sens? Przez moment cała ta scena wydawała się nierealna, jak w koszmarnym śnie.
U wrót więzienia chaos był jeszcze większy. Paul i Bill zatrzymali się. Udało im się wydostać z tłoku – obawiali się wcześniej, że tłum ich stratuje. Bill przypomniał sobie, że niektórzy więźniowie siedzieli tu już dwadzieścia pięć lat. Nic dziwnego, że teraz, poczuwszy wolność, stracili rozum.
Wydawało się, że brama więzienia jest nadal zamknięta, ponieważ dziesiątki osób próbowało sforsować potężny mur zewnętrzny. Niektórzy stawali na samochodach i ciężarówkach przysuniętych pod mury. Inni wspinali się na drzewa i pełzli ostrożnie po zwieszających się gałęziach. Jeszcze inni opierali o mur deski i próbowali wspinać się po cegłach. Kilka osób wdrapało się już jakimś sposobem na górę i teraz spuszczało liny i prześcieradła do tych, którzy znajdowali się w dole, ale liny były zbyt krótkie.
Paul i Bill patrzyli na to, zastanawiając się, co robić. Dołączyli do nich inni więźniowie obcokrajowcy z budynku nr 8. Jeden z nich, Nowozelandczyk, oskarżony o przemyt narkotyków, miał na twarzy szeroki uśmiech, jakby wszystko, co widział, cieszyło go niepomiernie. W powietrzu wisiała jakaś historyczna radość i Bill zaczął się nią zarażać. „Jakimś sposobem – myślał – wyjdziemy z tego żywi”.
Rozejrzał się. Po prawej stronie wrót płonęły budynki. Na lewo, w pewnej odległości, dostrzegł więźnia Irańczyka, który machał rękami, jakby chciał powiedzieć: „Tędy!” W tamtym sektorze muru prowadzono prace budowlane – wznoszono jakiś blok – i w mur wstawiono stalowe drzwi, aby ułatwić dostęp do miejsca budowy. Przyglądając się uważnie, Bill dostrzegł, że wymachującemu rękami Irańczykowi udało się te drzwi wyważyć.
– Hej, spójrz tam! – zawołał do Paula.
– Idziemy – orzekł Paul.
Pobiegli, a za nimi kilku innych więźniów. Przedostali przez drzwi – i znaleźli się w pułapce, jakby w celi, lecz pozbawionej drzwi i okien. Czuć było zapach świeżego cementu. Wokół leżały narzędzia budowlane. Ktoś chwycił kilof i uderzył w ścianę. Świeży beton kruszył się łatwo. Kilku innych więźniów rzuciło się na mur z tym, co wpadło im pod rękę. Wkrótce otwór był dostatecznie duży. Zaczęli się przezeń przeciskać, zostawiając narzędzia.
Znaleźli się między dwoma murami więziennymi. Wewnętrzny, ten wysoki na dwadzieścia pięć albo trzydzieści stóp, był już za nimi. Zewnętrzny, który oddzielał ich od wolności, był o połowę niższy.
Jeden z więźniów, dobrze zbudowany mężczyzna, zdołał się na niego wdrapać. Inny stanął obok na ziemi i machał ręką. Podbiegł trzeci: człowiek na dole wypchnął go w górę, ten na murze pociągnął i po chwili więzień już był na zewnątrz.
Potem poszło już bardzo szybko. Paul zaczął biec w stronę muru. Bill tuż za nim.
Bill miał pustkę w głowie. Biegł. Poczuł pchnięcie w górę, potem ktoś go wciągnął i już był na murze. Zeskoczył.
Wylądował na chodniku. Wstał.
Paul stał tuż obok niego.
„Jesteśmy wolni! – tłukło mu się po głowie. – Jesteśmy wolni!”
Chciało mu się tańczyć.
* * *
Coburn odłożył słuchawkę i powiedział:
– To Majid. Tłum zdobył więzienie.
– Dobrze – rzekł Simons. Rankiem tego dnia kazał Coburnowi wysłać Majida na plac Gasr.
„Simons jest bardzo opanowany – pomyślał Coburn. – To było właśnie to: wielki dzień!” Teraz mogli opuścić kryjówkę w apartamencie, zabrać się do roboty, wprowadzić w życie plany „ucieczki z miasta bezprawia”. A tymczasem Simons nie okazywał żadnych oznak podniecenia.
– Co teraz robimy? – zapytał Coburn.
– Nic. Majid tam jest. Rashid też. Jeśli ci dwaj nie będą mogli się zaopiekować Paulem i Billem, nam się to z pewnością nie uda. Jeśli Paul i Bill nie pokażą się do zmroku, zrobimy to, co postanowiliśmy: pojedziesz wraz z Majidem na motocyklu i będziecie ich szukać.
– A na razie?
– Trzymamy się planu. Siedzimy cicho. Czekamy.
* * *
Sytuacja w ambasadzie amerykańskiej była napięta.
Ambasador William Sullivan dostał pilny telefon z prośbą o pomoc od generała Gasta, dowódcy Amerykańskiej Grupy Doradztwa Wojskowego w Iranie. Doradztwo AGDW zostało otoczone przez tłum. Pod budynkiem zatrzymały się czołgi i trwała wymiana strzałów. Gast i jego oficerowie, wraz z większością personelu irańskiego sztabu generalnego, znajdowali się w bunkrze pod budynkiem. Sullivan kazał wszystkim sprawnym mężczyznom znajdującym się w ambasadzie usiąść przy telefonach i znaleźć jakiegoś przywódcę rewolucyjnego, który mógłby opanować tłum. Telefon na biurku Sullivana dzwonił nieustannie. W samym środku tego obłędu zaanonsowano połączenie z podsekretarzem stanu Newsomem z Waszyngtonu.
Newsom dzwonił z pokoju operacyjnego w Białym Domu, gdzie Zbigniew Brzeziński przewodniczył właśnie spotkaniu na temat Iranu. Podsekretarz stanu poprosił Sullivana o ocenę aktualnej sytuacji. Sullivan przedstawił mu ją w kilku krótkich zdaniach, po czym oświadczył, że akurat w tej chwili jest zajęty ratowaniem życia najstarszego stopniem amerykańskiego żołnierza w Iranie.