Литмир - Электронная Библиотека

Razem z Paulem starali się jak najmniej rzucać w oczy i cały dzień spędzili w celi. Leżeli na swoich pryczach i rozmawiali bezładnie. Paul palił papierosy. Bill starał się nie myśleć o przerażających scenach, widzianych w telewizji, ale ryk nieokiełznanego mrowia ludzkiego, powszechny krzyk rewolucyjnego triumfu przenikał mury i wypełniał mu uszy, jak ogłuszający trzask i łoskot grzmotu poprzedzający bliskie uderzenie pioruna.

* * *

Dwa dni później, rankiem 18 stycznia, do celi nr 5 przyszedł strażnik i powiedział coś w farsi do Rezy Neghabata, byłego wiceministra. Neghabat przetłumaczył jego słowa Paulowi i Billowi:

– Musicie zabrać swoje rzeczy. Przenoszą was.

– Dokąd? – zapytał Paul.

– Do innego więzienia.

W głowie Billa zadźwięczał dzwonek alarmowy. Do jakiego innego więzienia ich zabierają?. Czy takiego, w którym ludzi torturuje się i zabija? Czy EDS zostanie poinformowane, dokąd ich przeniesiono, czy też obaj znikną bez śladu? To miejsce, w którym się znajdują, trudno nazwać rozkosznym, ale przynajmniej już je znają.

Strażnik odezwał się znowu i Neghabat ponownie przetłumaczył:

– Mówi, żebyście się nie przejmowali, to dla waszego dobra.

W ciągu kilku minut zapakowali swoje szczoteczki do zębów, wspólną maszynkę do golenia i trochę zapasowej odzieży. Potem usiedli i czekali – przez trzy godziny.

To było denerwujące. Bill przyzwyczaił się już do tego więzienia i mimo chwilowych ataków podejrzliwości, zasadniczo ufał swoim współwięźniom. Obawiał się zmiany na gorsze.

Paul poprosił Neghabata, aby spróbował przekazać do EDS wiadomość o ich przenosinach. Może uda mu się to zrobić przekupując pułkownika – komendanta więzienia.

Starszy celi, leciwy mężczyzna, który tak troszczył się o nich, był zmartwiony tym, że ich zabierają. Patrzył ze smutkiem, jak Paul odczepia fotografie Karen i Ann Marie. Pod wpływem nagłego impulsu Paul dał mu obie fotografie. Staruszek był tym wyraźnie wzruszony i podziękował mu wylewnie.

Wreszcie wyprowadzono ich na podwórko i wraz z pół tuzinem innych więźniów z różnych cel wciśnięto do mikrobusu. Bill patrzył na nich, próbując ustalić, cóż mogą mieć z nimi wspólnego. Jednym z nich był Francuz. A może wszystkich cudzoziemców zabierano do przeznaczonego dla nich więzienia, aby zapewnić im bezpieczeństwo? Ale innym więźniem był rosły Irańczyk, starszy celi na dolnym piętrze, tej, w której spędzili pierwszą noc. Bill przypuszczał, że był to zwykły kryminalista.

Gdy mikrobus wyjeżdżał z podwórka, Bill zapytał Francuza:

– Czy wie pan, dokąd jedziemy?

– Mam zostać zwolniony – odparł Francuz.

Serce Billa zabiło. To była dobra wiadomość! Może wszyscy mają zostać uwolnieni?

Zaczął przyglądać się ulicom. Po raz pierwszy od trzech tygodni widział świat poza murami więzienia. Rządowe budynki wokół Ministerstwa Sprawiedliwości nosiły ślady uszkodzeń – tłum rzeczywiście oszalał. Wszędzie stały spalone samochody, okna były porozbijane. Na ulicach roiło się od żołnierzy i czołgów, ale wojsko nie podejmowało żadnych działań – nie utrzymywało porządku, nawet nie kierowało ruchem. Bill odniósł wrażenie, że obalenie słabego rządu Bakhtiara jest tylko kwestią czasu.

Co się stało z pracownikami EDS – Taylorem, Howellem, Youngiem, Gallagherem i Coburnem? Nie pojawili się w więzieniu od chwili wyjazdu szacha. Czy dla ratowania własnego życia zmuszono ich do ucieczki? Bill był jakoś wewnętrznie przekonany, że wciąż są w mieście, wciąż próbują wydostać ich z więzienia. Zaczynał mieć nadzieję, że owe przenosiny zostały przez nich zaaranżowane. Być może mikrobus zamiast zawieźć ich do innego więzienia zakręci i dostarczy prosto do amerykańskiej bazy lotniczej. Im dłużej o tym myślał, tym silniej wierzył, że wszystko to zostało zorganizowane, aby ich uwolnić. Bez wątpienia ambasada amerykańska uświadomiła sobie, że od chwili wyjazdu szacha Paul i Bill znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie i wreszcie zabrała się do rzeczy na serio. Ta przejażdżka jest podstępem, wybiegiem, który ma na celu wydobycie ich z więzienia bez budzenia podejrzeń wrogo nastrojonych irańskich urzędników takich jak Dadgar.

Mikrobus kierował się na północ. Przejeżdżał przez dzielnice, które Bill znał dobrze i czuł się coraz bezpieczniej w miarę, jak oddalali się od burzliwego południa miasta.

Poza tym na północy była baza 3 lotnicza.

Samochód wjechał na rozległy plac przytłoczony potężnym budynkiem przypominającym fortecę. Bill spojrzał na budowlę z zaciekawieniem. Jej mury z rozstawionymi gęsto wieżyczkami strażniczymi i stanowiskami karabinów maszynowych miały jakieś dwadzieścia pięć stóp wysokości. Plac zapełniony był straszliwie hałasującymi irańskimi kobietami w tradycyjnych, czarnych czadorach. Czy to jakiś pałac albo meczet? A może baza wojskowa? Autobus zbliżył się do fortecy i zwolnił.

Och, nie!

Pośrodku frontonu budynku widniały potężne dwuskrzydłowe stalowe wrota. Mikrobus, ku przerażeniu Billa, zatrzymał się tuż przy nich.

To przerażające miejsce było nowym więzieniem, nowym koszmarem. Wrota otworzyły się i mikrobus wjechał do środka.

Nie jechali do bazy lotniczej. EDS nie doprowadziła do porozumienia, ambasada nic nie zrobiła, wcale nie zamierzano ich uwolnić.

Samochód ponownie stanął. Stalowe wrota zamknęły się, przed nimi otworzyły się następne. Mikrobus przejechał przez nie i zatrzymał się na olbrzymim dziedzińcu z wieloma budynkami. Strażnik powiedział coś w farsi, wszyscy więźniowie wstali i wysiedli.

Bill czuł się jak zawiedzione dziecko. „Życie jest parszywe – pomyślał. -

Czym sobie na to zasłużyłem?

Co takiego zrobiłem?”

* * *

– Nie jedź tak szybko – powiedział Simons.

– Czy prowadzę niebezpiecznie? – zapytał Joe Poche.

– Nie. Po prostu nie chcę, żebyś łamał przepisy.

– Jakie przepisy?

– Po prostu uważaj.

– Jesteśmy na miejscu – przerwał im Coburn. Poche zatrzymał samochód. Popatrzyli ponad głowami niesamowitych kobiet w czerni i zobaczyli olbrzymią fortecę – więzienie Gasr.

– Jezu Chryste – rzekł Simons. W jego głębokim, ochrypłym głosie brzmiały nuty lęku. – Patrzcie na to draństwo.

Gapili się na wysokie mury, olbrzymie wrota, wieżyczki strażnicze i gniazda kaemów.

– To jest gorsze niż Alamo – stwierdził Simons.

Coburnowi przyszło na myśl, że ich maleńka grupa nie może podjąć ataku na to miejsce, chyba że z pomocą całej armii Stanów Zjednoczonych. Oswobodzenie więźniów, które tak starannie planowali i tyle razy ćwiczyli, stało się teraz całkowicie niewykonalne. Nie będzie już modyfikacji czy też ulepszeń planu, nie będzie nowych scenariuszy. Cały pomysł wziął w łeb.

Przez dłuższą chwilę siedzieli w samochodzie zagłębieni w swoich myślach.

– Kim są te kobiety? – zdziwił się głośno Coburn.

– Mają krewnych w więzieniu – wyjaśnił Poche. Coburn usłyszał jakiś szczególny dźwięk.

– Posłuchajcie – powiedział. – Co to takiego?

– Kobiety – odparł Poche. – Lamentują.

* * *

Pułkownik Simons kiedyś już patrzył na niedostępną fortecę.

Miał wtedy dopiero stopień kapitana i przyjaciele nazywali go Art, nie zaś „Bull”, czyli „Byk”.

Było to w październiku 1944 roku. Art Simons, wówczas dwudziesto – sześciolatek, dowodził kompanią B 6 batalionu komandosów. Amerykanie wygrywali wojnę na Pacyfiku i mieli właśnie zaatakować Filipiny, 6 batalion komandosów był już na wyspach, przed amerykańskimi siłami inwazyjnymi, dokonując aktów sabotażu i wprowadzając zamęt za liniami nieprzyjaciela.

Kompania B wylądowała na wyspie Homonhon w zatoce Leyte i ustaliła, że nie ma na niej Japończyków. Simons zawiesił gwiaździsty sztandar na palmie kokosowej w obecności dwustu potulnych krajowców.

53
{"b":"101330","o":1}