– Nie będziemy podejmować takiego ryzyka – oznajmił Simons, w związku z tym Schwebach musiał opracować urządzenie, które dałoby się złożyć z części dostępnych w Teheranie.
Pomysł wysadzenia budynku zarzucono – był zbyt ambitny i mógł pociągnąć za sobą ofiary wśród niewinnych ludzi. Tak więc jako element odwracający uwagę, musiał wystarczyć podpalony samochód. Schwebach wiedział, w jaki sposób sporządzić namiastkę napalmu z benzyny, płatków mydlanych i odrobiny oliwy. Główny problem stanowiły – zegar i zapalnik. W Stanach Zjednoczonych użyłby budzika elektronicznego i modelarskiego silniczka rakietowego, w Teheranie jednak musiał posłużyć się mechanizmami bardziej prymitywnymi.
Schwebacha cieszyło to wyzwanie. Lubił grzebać się w rozmaitych mechanizmach. Jego hobby stanowił paskudny „Oldsmobile Cutlass”, rocznik 1973, ze zdjętą karoserią, który startował, jak pocisk karabinowy.
Zaczął eksperymentować ze staroświeckim, mechanicznym budzikiem, w którym młoteczek uderzał w dzwonek. Przymocował zapałkę fosforową do młoteczka i kawałek papieru ściernego do dzwonka. Zapałka pocierała o papier ścierny i powodowała zapłon detonatora.
System ten okazał się nieco zawodny: pozostali członkowie grupy kpili i pękali ze śmiechu za każdym razem, gdy zapałka jednak nie zapaliła się.
Ostatecznie Schwebach wybrał ten najstarszy z możliwych mechanizmów czasowych – świecę.
Spalił początkowo świecę, aby ustalić, jak długo to trwa, potem odciął taki jej kawałek, który powinien był spalić się w ciągu piętnastu minut.
Następnie oskrobał główki kilku staroświeckich zapałek fosforowych, sproszkował materiał zapalający i zawinął go w kawałek aluminiowej folii kuchennej. Potem przymocował folię do podstawy świecy. Kiedy świeca wypaliła się do końca, nagrzała folię aluminiową i sproszkowane główki zapałek eksplodowały. Spód foliowego pakietu był cieńszy i dlatego siła eksplozji kierowała się w dół.
Świeca, z tym przymocowanym do podstawy prymitywnym, ale niezawodnym detonatorem, została osadzona w szyjce plastikowego bidonu wielkości piersiówki i wypełnionego zgalaretowaną benzyną.
– Zapalamy świecę i odchodzimy spacerkiem – powiedział Schwebach, kiedy zakończył już swą robotę. – Po piętnastu minutach mamy mały śliczny pożarek.
I uwaga wszystkich policjantów, żołnierzy, rewolucjonistów albo przechodniów, a być może i niektórych strażników więziennych, skupi się na płonącym na ulicy w odległości trzystu jardów od więzienia samochodzie, podczas gdy Ron Davis i Jay Coburn przeskakiwać będą przez płot podwórka więziennego.
Tego dnia wyprowadzili się z Hiltona. Coburn spał w domku nad jeziorem, pozostali zaś uczestnicy akcji zatrzymali się w Airpot Marina, skąd było bliżej do jeziora Grapevine. Wszyscy, oprócz Ralpha Boulware, który uparł się, że będzie jeździł do domu, do rodziny.
Następne cztery dni spędzili na treningach, zakupie wyposażenia i ćwiczeniach strzeleckich, powtarzając elementy planu odbicia więźniów i dalej go doskonaląc.
Strzelby mogli nabyć i w Teheranie, ale jedynym rodzajem amunicji dozwolonym przez szacha był kaczy śrut. Ponieważ Simons doskonale przerabiał amunicję, postanowili przemycić do Iranu własny śrut.
Kłopot z zamianą drobnego śrutu na gruby polegał na tym, że w mniejszą łuskę mieściło się go stosunkowo mniej. Amunicja taka dawała dużą siłę przebicia, ale niewielki rozrzut. Postanowili użyć śrutu nr 2, który przy strzale raził więcej, niż jednego człowieka, a przy tym miał dostateczną siłę przebicia, aby rozbić przednią szybę ścigającego ich samochodu.
W przypadku, gdyby sprawy przybrały naprawdę zły obrót, każdy z członków zespołu miał być uzbrojony w Walthera PPK z kaburą. Merv Stauffer zlecił Bobowi Snyderowi, szefowi służby bezpieczeństwa EDS, a zarazem człowiekowi, który dobrze wiedział, kiedy nie należy zadawać
pytań, zakupienie tych Waltherów w sklepie z artykułami sportowymi Raya w Dallas. Do Schwebacha należało wymyślenie sposobu przemytu pistoletów do Iranu.
Stauffer dowiedział się, które z portów lotniczych w Stanach nie przeprowadzają fluoroskopii wysyłanego bagażu. Jednym z nich było lotnisko imienia Kennedy’ego.
Schwebach zakupił dwie walizy Vuittona, głębsze, niż normalne, z wzmocnionymi narożnikami i twardymi bokami. Wraz z Coburnem, Davisem i Jacksonem w stolarni domu Perota w Dallas spróbowali różnych wariantów zamontowania w walizach podwójnego dna.
Schwebach przekonany był, że przy przenoszeniu pistoletów przez irańską kontrolę celną w walizkach z podwójnymi dnami nie napotkają żadnych trudności. „Jeżeli wie się, w jaki sposób pracują celnicy – powiedział – na pewno nie zostanie się zatrzymanym”. Reszta członków grupy nie podzielała jednak tej pewności. W przypadku, gdyby niosącego walizkę zatrzymano i znaleziono pistolety, miał powiedzieć, że walizka nie należy do niego. Wróciłby wtedy do miejsca odbioru bagażu, a tam oczywiście znajdowałaby się identyczna waliza, ale wypełniona osobistymi rzeczami i bez pistoletów.
Kiedy grupa znajdzie się już w Teheranie, mieli porozumieć się telefonicznie z Dallas. Coburn był całkowicie pewien, że Irańczycy podsłuchują rozmowy telefoniczne. Dlatego też opracowano kod, mający zabezpieczyć tajność. Był on dość prosty. GR oznaczało A, GS – B, GT – C i tak dalej, aż do GZ, które oznaczało I. Następnie HA znaczyło J, HB – K, aż do HR, które znaczyło Z. Cyfry od jednego do dziewięciu oznaczone były od IA do II; U oznaczało zero.
Mogli zastosować wprawdzie alfabet wojskowy, w którym A nazywane jest Alfa, B – Bravo, C – Charlie i tak dalej.
Aby zyskać na czasie, kodować miano tylko kluczowe słowa. Zdanie „Jest w EDS” będzie więc brzmiało „Jest w Golf Viktor Hotel Kilo Golf Uniform”. Sporządzono tylko trzy kolejne kopie klucza kodu. Simons dał jedną z nich Mervowi Staufferowi mającemu pełnić rolę skrzynki kontaktowej w Dallas. Dwie pozostałe otrzymali; Jay Coburn i Pat Sculley, którzy – choć nie powiedziano im tego oficjalnie – stali się zastępcami Simonsa. Kod miał zapobiec przypadkowemu przeciekowi spowodowanemu przez rutynowy podsłuch telefoniczny – jednak jako ludzie komputerów, wiedzieli o tym lepiej, niż ktokolwiek inny – że taki prosty kod literowy może zostać złamany przez eksperta w kilka minut.
W celu dodatkowego zabezpieczenia, niektóre popularne słowa były zastępowane przez specjalne grupy kodowe. I tak, Paul był AG, Bill – AH, Ambasada Amerykańska – GC, Teheran zaś AU. Perota nazywano prezesem, pistolety – taśmami, więzienie oznaczało „Centrum Danych”, Kuwejt zaś – „Naftowe Miasto”. Istambuł miał być „Sanatorium”, atak zaś na więzienie – Planem „A”. Wszyscy to musieli zapamiętać. Gdyby kogoś pytano o kod, miał odpowiedzieć, że służy skracaniu wiadomości przesyłanych teleksem. Kodowa nazwa akcji brzmiała „Operacja Hotfoot” – „Na żywo”. Był to pomysł Rona Davisa, skrót tekstu: „Pomóż twym dwóm przyjaciołom w Teheranie „HOTFOOT”. Simons zgodził się na ten kryptonim. „Używano go w wielu akcjach – powiedział – i po raz pierwszy jest użyty we właściwy sposób”.
Atak na więzienie ćwiczyli przynajmniej z setkę razy.
Na terenie otaczającym domek nad jeziorem Grapevine, Schwebach i Davis przybili belkę pomiędzy dwoma drzewami na wysokości dwunastu stóp. Miała zastępować płot więzienny. Merv Stauffer przyprowadził im furgonetkę pożyczoną od służby bezpieczeństwa EDS.
Raz po razie Simons podchodził do „płotu” i dawał znak ręką. Poche podjeżdżał furgonem i zatrzymywał się. Boulware wyskakiwał z tyłu, Davis wdrapywał się na dach i przesadzał ogrodzenie. – Coburn za nim Boulware właził na dach i opuszczał drabinę na „podwórko”. „Paul” i „Bill” – grali ich Schwebach i Sculley, którzy nie musieli próbować swoich ról przy ubezpieczaniu skrzydeł – wchodzili po drabinie i przez płot, za nimi Coburn i na końcu Davis. Wszyscy wskakiwali potem do furgonetki i Poche odjeżdżał pełnym gazem.
Czasami zamieniali się rolami, aby móc dublować się. Ustalili stopień ważności zadań, gdyby któryś z nich odpadł – na skutek zranienia albo z jakiegoś innego powodu – wiedzieli bez namysłu, kto ma zająć czyje miejsce. Schwebach i Sculley odgrywając role Paula i Billa niekiedy udawali chorych i wtedy trzeba było transportować ich po drabinie i przez ogrodzenie.