Литмир - Электронная Библиотека

W miarę upływu lat Perot zorientował się, że Stauffer miał jeszcze więcej zalet. Doskonale orientował się w szczegółach – coś, czego brakowało Perotowi. Nie sposób było zbić go z tropu. I był wspaniałym dyplomatą. Kiedy EDS wywalczyła kontrakt, niejednokrotnie oznaczało to konieczność przejmowania istniejących już działów, opracowania danych wraz z personelem. Często powodowało to komplikacje. Ludzie ze zrozumiałych względów byli drażliwi, nieufni i niechętni. Merv Stauffer – spokojny, uśmiechnięty, skłonny do pomocy, mówiący łagodnie i w równie łagodny sposób stanowczy – umiał ugłaskać ich, jak nikt inny.

Od końca lat sześćdziesiątych pracował bezpośrednio z Perotem. Specjalizował się w podchwytywaniu mglistych, zwariowanych pomysłów, rodzących się w niespokojnej wyobraźni Perota, dokładnym ich analizowaniu, a następnie nadawaniu im kształtu i puszczaniu w ruch całej skomplikowanej maszynerii. Niekiedy dochodził do wniosku, że pomysł jest zły – i kiedy Stauffer tak twierdził – Perot zaczynał myśleć, że być może pomysł istotnie jest zły.

Miał ogromny zapał do pracy. Nawet wśród „pracoholików” z szóstego piętra Stauffer był kimś wyjątkowym. Nie tylko pracował nad tym, co Perot wymarzył sobie w łóżku poprzedniej nocy, ale również nadzorował jego spółkę nieruchomości ziemskich i towarzystwo naftowe, zarządzał jego inwestycjami i majątkiem.

„Najlepszym sposobem udzielenia pomocy Simonsowi – uznał Perot – będzie przydzielenie mu Merva Stauffera”.

Zastanawiał się, czy Simons się zmienił. Od ich ostatniego spotkania minęło wiele lat. To było podczas bankietu. Simons opowiedział mu następującą historię.

W czasie rajdu na Son Tay śmigłowiec Simonsa wylądował w niewłaściwym miejscu. Był to umocniony obiekt bardzo podobny do obozu jenieckiego, ale odległy od niego o jakieś czterysta jardów. Znajdowały się tam baraki pełne śpiących żołnierzy wroga. Rozbudzeni hałasem i rakietami oświetlającymi wyskakiwali z baraków, rozespani, na wpół ubrani, ale uzbrojeni. Simons stał przed drzwiami z zapalonym cygarem w ustach, obok niego zaś stał potężnie zbudowany sierżant. Ktokolwiek pojawiał się w drzwiach, widząc żarzący się koniuszek cygara

Simonsa, stawał niezdecydowany. Wtedy Simons strzelał. Sierżant odrzucał ciało na bok. Potem czekali na następnego.

Perot nie mógł powstrzymać się od pytania:

– Ilu ludzi pan zabił?

– Chyba około siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu – odparł Simons beznamiętnie.

Simons był wspaniałym żołnierzem, ale obecnie hodował świnie. Czy wciąż jest równie sprawny? Miał sześćdziesiąt lat i przeszedł zawał serca jeszcze przed Son Tay. Czy wciąż ma tak samo jasny umysł? Czy wciąż jest tak znakomitym dowódcą?

Będzie chciał pełnej kontroli nad akcją odbicia więźniów, co do tego Perot miał całkowitą pewność. Pułkownik zrobi to po swojemu albo nie zrobi wcale. Perota w zupełności to urządzało. Taki był jego styl: wynajmował do pracy najlepszego z możliwych, a potem pozwalał mu działać. Ale czy w tym Simons wciąż był jeszcze najlepszym na świecie?

Z sekretariatu dobiegły go odgłosy rozmowy. Przyjechali. Wstał. Do pokoju wszedł Simons wraz z T. J. Marquezem i Mervem Staufferem.

– Witam, pułkowniku Simons – powiedział Perot.

Nigdy nie używał przezwiska Simonsa – „Byk” – uważał to za staromodne.

– Hallo, Ross – odparł Simons, ściskając mu dłoń.

Uścisk miał mocny. Ubrany był niedbale, w spodnie koloru khaki. Rozpięty kołnierzyk koszuli pozwalał dostrzec mięśnie jego potężnego karku. Wydawał się starszy: na jego twarzy pojawiło się więcej zmarszczek, w ostrzyżonych na jeża, dłuższych niż kiedykolwiek włosach – więcej siwizny. Robił jednak wrażenie człowieka twardego i w dobrej formie. Ciągle miał ten sam głęboki, z lekką chrypką palacza, głos o słabym, lecz wyraźnym akcencie nowojorskim. Pod pachą miał przygotowane przez Coburna teczki z danymi ochotników.

– Usiądźmy – powiedział Perot. – Czy wszyscy są po obiedzie?

– Byliśmy u Dusty’ego – odparł Stauffer.

– Kiedy ostatni raz sprawdzano, czy w tym pokoju nie ma podsłuchu? – wtrącił Simons.

Perot uśmiechnął się. Simons był jeszcze ostry, tak jak się spodziewał. Sprawny fizycznie. Dobrze.

– Nigdy nie sprawdzano, pułkowniku – odpowiedział.

– Od tej pory chcę, żeby każdy pokój był codziennie sprawdzany.

– Dopilnuję tego – oświadczył Stauffer.

– Jeżeli będzie pan czegokolwiek potrzebował, pułkowniku – oznajmił Perot – proszę powiedzieć Mervowi. A teraz porozmawiajmy chwilę o interesach. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że zechciał pan tu przybyć, aby nam pomóc i chcielibyśmy zaproponować pewną rekompensatę…

– Niech pan nawet o tym nie myśli – burknął Simons.

– Ale…

– Nie chcę zapłaty za wyciąganie Amerykanów z kłopotów – stwierdził Simons. – Nigdy dotąd nie czerpałem z tego żadnych korzyści i teraz też nie mam zamiaru.

Simons był urażony. Jego niezadowolenie zdawało się wypełniać cały pokój. Perot wycofał się szybko. Simons należał do tych nielicznych ludzi, których traktował z całą ostrożnością.

„Stary wojownik nie zmienił się ani na jotę – pomyślał. – Dobrze”.

– Grupa oczekuje w sali konferencyjnej. Widzę, że ma pan teczki, ale zdaję sobie sprawę, że chciałby pan dokonać własnej oceny tych ludzi. Wszyscy znają Teheran i wszyscy mają albo doświadczenie wojskowe, albo takie umiejętności, które mogą okazać się potrzebne. W końcu jednak ostateczny dobór ludzi należy do pana. Jeżeli z jakiegoś powodu nie spodobają się panu, zdobędziemy innych. Od tej pory dowództwo należy do pana.

Perot miał nadzieję, że Simons nikogo nie odrzuci, ale musiał zostawić mu możliwość wyboru. Simons wstał.

– No to zabierajmy się do pracy. – Wyszedł razem ze Staufferem. T. J. pozostał jeszcze przez chwilę.

– Jego żona zmarła – powiedział cicho.

– Lucille? – Perot nie słyszał o tym. – Strasznie mi przykro.

– Rak.

– Czy wiesz, jak to przyjął? T. J. skinął głową.

– Źle.

Gdy T. J. wyszedł, do pokoju wkroczył dwudziestoletni syn Perota, Ross junior. Dzieci Perota często wpadały do biura, teraz jednak, gdy w sali konferencyjnej odbywała się tajna narada, Perot byłby szczęśliwy, gdyby syn wybrał sobie inny, bardziej odpowiedni moment. Ross junior musiał zobaczyć Simonsa w hallu. Chłopak już go spotykał wcześniej i wiedział, kim był. „Teraz też – pomyślał Perot – z pewnością zorientował się, że jedynym powodem bytności Simonsa tutaj może być próba zorganizowania akcji”.

Ross usiadł i powiedział:

– Cześć, tato. Odwiedziłem babcię.

– To dobrze – odparł Perot. Popatrzył na jedynaka z miłością. Ross junior był wysoki, barczysty, ale szczupły i o wiele przystojniejszy od swojego ojca. Dziewczyny krążyły wokół niego jak ćmy wokół świecy – fakt, że był spadkobiercą olbrzymiej fortuny, był tylko jednym z powodów jego atrakcyjności. Traktował je w taki sam sposób, jak wszystko: z nienagannymi manierami i z dojrzałością ponad swój wiek.

– Słuchaj – rzekł Perot. – Chciałbym, abyśmy doszli w pewnej sprawie do porozumienia. Mam zamiar żyć sto lat, ale gdyby coś mi się stało, proszę cię, żebyś porzucił szkołę, wrócił do domu i zaopiekował się twoją matką i siostrami.

– W porządku – odparł Ross. – Nie martw się tym.

– A gdyby coś przydarzyło się twojej matce – ciągnął Perot – chciałbym, żebyś zamieszkał w domu i wychował swoje siostry. Wiem, że będzie to dla ciebie trudne, ale wolałbym nie powierzać tego obcym ludziom. Będą potrzebować ciebie. Liczę na to, że zamieszkasz razem z nimi i dopilnujesz ich właściwego wychowania…

– Tato, zrobiłbym tak, nawet gdybyś mi tego nie mówił.

– To dobrze.

Chłopiec wstał. Perot podszedł i odprowadził go do drzwi. Ross niespodziewanie objął ojca i powiedział: – Kocham cię, tato. – Perot ścisnął go mocno. Zdziwił się, gdy zobaczył łzy w oczach syna. Ross wyszedł.

Perot usiadł. Te łzy w końcu nie powinny były go zaskoczyć. Perotowie byli bardzo zżytą rodziną, Ross zaś był naprawdę wrażliwym chłopcem.

29
{"b":"101330","o":1}