Wyszukiwanie najlepszych ludzi było specjalnością Perota. Chociaż zrobił wspaniałą karierę o własnych siłach, jedną z największych w historii Ameryki, nie był wcale najlepszym na świecie ekspertem od komputerów ani najlepszym biznesmenem, ani nawet najlepszym dyrektorem. W jednym jednak był dobry: potrafił wybrać właściwego człowieka, dostarczyć mu środków oraz motywacji, a następnie pozwolić mu samodzielnie wykonać zadanie.
Teraz, kiedy dojeżdżał do Denver, zadawał sobie pytanie: „Kto jest najlepszym na świecie specjalistą od uwalniania więźniów?”
Potem przypomniał sobie Bulla Simonsa.
Żywa legenda armii amerykańskiej, pułkownik Arthur D. Simons potocznie zwany Bullem – „Bykiem” trafił na pierwsze strony gazet w listopadzie 1970 roku, kiedy z drużyną komandosów przeprowadził nalot na obóz jeniecki w Son Tay, dwadzieścia trzy mile od Hanoi, próbując uwolnić amerykańskich jeńców wojennych. Operacja była dobrze zaplanowana i wykonana, ale opierała się na błędnych danych wywiadu: jeńców przeniesiono gdzie indziej i nie było ich w Son Tay. Akcję uznano powszechnie za nieudaną, co zdaniem Perota było bardzo niesprawiedliwe. Zaproszono go na spotkanie z uczestnikami akcji w Son Tay, aby podbudował ich morale informacją, że oto znalazł się przynajmniej jeden amerykański obywatel, który docenił ich odwagę. Perot spędził cały dzień w Fort Bragg w Karolinie Północnej. Tam też poznał pułkownika Simonsa.
Patrząc przez przednią szybę, Perot wyobraził sobie postać Simonsa na tle wirujących płatków śniegu. Wysoki mężczyzna, prawie sześć stóp wzrostu, z barami niedźwiedzia, o krótko przyciętych siwych włosach i krzaczastych, wciąż czarnych brwiach. Po obu stronach wielkiego nosa biegły głębokie bruzdy aż do kącików ust, nadające jego twarzy wiecznie gniewny wyraz. Miał wielką głowę, duże uszy, mocną szczękę i najpotężniejsze ręce, jakie Perot widział w życiu. Ten człowiek wyglądał, jakby wyciosano go z jednego bloku granitu.
Spędziwszy z nim dzień Perot pomyślał: „Świat pełen jest imitacji, ale ten facet jest prawdziwy”.
Tego dnia i w następnych latach Perot sporo się dowiedział o Simonsie. Największe wrażenie zrobił na nim stosunek podwładnych Simonsa do swego dowódcy. Simons przypominał mu Vince’a Lombardi, legendarnego trenera „Green Bay Packers”: wywoływał w podwładnych uczucia oscylujące pomiędzy strachem, szacunkiem, podziwem i uwielbieniem. Był postacią imponującą i miał gwałtowne usposobienie – ciągle przeklinał i potrafił wrzasnąć na żołnierza: „Rób, co ci każę, sukinsynu, bo inaczej rozwalę ci łeb!” – ale to nie wystarczało, żeby podbić
serca sceptycznych, zaprawionych w boju komandosów. U Simonsa pod twardą powłoką kryło się twarde wnętrze.
Ulubioną rozrywką podwładnych Simonsa było opowiadanie o jego wyczynach. Chociaż zbudowany był jak byk, jego przezwisko nie wzięło się z tego, tylko zgodnie z legendą pochodziło od pewnej żołnierskiej gry zwanej „zagroda byka”. Wykopywano głęboki na sześć stóp dół, do którego wchodził jeden człowiek. Istotą zabawy było ustalenie, ilu ludzi potrzeba, żeby wyciągnąć tego człowieka z dołu. Simons uważał, że to głupia zabawa, ale pewnego razu namówiono go, żeby wziął w niej udział. Żeby go wyciągnąć, potrzeba było piętnastu ludzi. Kilku z nich spędziło noc w szpitalu z połamanymi palcami, rozkwaszonymi nosami i głębokimi ranami od ugryzień. Od tego właśnie czasu Simonsa nazywano Bykiem.
Perot dowiedział się później, że ta historyjka była mocno naciągana. Simons uczestniczył w zabawie niejeden raz, zwykle wystarczało czterech ludzi, żeby go wyciągnąć. I nikt nigdy nie miał połamanych kości. Simons po prostu należał do takich, o których opowiadano legendy. Zasłużył na lojalność swoich podwładnych nie dzięki pokazom brawury, ale dzięki rzetelnym wojskowym umiejętnościom.
Z nieskończoną cierpliwością planował drobiazgowo każdą akcję. Był ostrożny, jedno z jego stałych powiedzeń brzmiało: „Nie musimy aż tak ryzykować”. Chlubił się też tym, że nie stracił w akcji ani jednego człowieka.
Podczas wojny w Wietnamie Simons dowodził operacją „Biała Gwiazda”. Dotarł do Laosu ze stu siedmioma ludźmi i zorganizował dwanaście batalionów spośród członków plemienia Mao do walki z Wietnamczykami. Jeden z batalionów przeszedł na stronę wroga, biorąc do niewoli część „Zielonych Beretów” Simonsa. Simons wylądował helikopterem w obrębie umocnień, gdzie zajmował pozycję zdradziecki batalion. Na widok Simonsa laotański pułkownik wystąpił naprzód, stanął na baczność i zasalutował. Simons kazał mu natychmiast uwolnić jeńców, zapowiadając, że w przeciwnym razie wezwie bombowce i zniszczy cały batalion. Pułkownik uwolnił jeńców. Simons zabrał ich ze sobą, a potem i tak wezwał bombowce. Po trzech latach Simons wrócił z Laosu ze wszystkimi stu siedmioma ludźmi. Perot nigdy nie sprawdzał wiarygodności tej legendy. Podobała mu się właśnie w takiej wersji.
Po raz drugi Perot spotkał Simonsa po wojnie wietnamskiej. Perot praktycznie przejął na własność pewien hotel w San Francisco i wydał trzydniowy bankiet dla powracających jeńców wojennych oraz uczestników akcji w Son Tay. Kosztowało go to ćwierć miliona dolarów, ale przyjęcie było wystrzałowe. Przyszli: Nancy Reagan, Clint Eastwood i John Wayne. Perot nigdy nie zapomniał spotkania Johna Wayne’a z Bullem Simonsem. Wayne ze łzami w oczach uścisnął rękę Simonsa i powiedział: „Pan jest tym człowiekiem, którego gram w filmach”.
Przed rozpoczęciem przeglądu defilady Perot poprosił Simonsa, aby porozmawiał ze swoimi komandosami i ostrzegł ich przed reakcją demonstrantów.
– W San Francisco aż za często odbywają się antywojenne demonstracje – powiedział Perot. – Pan nie wybrał tych komandosów dla ich pięknych oczu. Jeśli któryś się zdenerwuje, może złamać jakiemuś biedakowi kark i później będzie tego żałował.
Simons popatrzył na Perota. Po raz pierwszy Perot doświadczył wówczas na sobie „spojrzenia Simonsa”. Poczuł się jak największy głupiec na świecie. Żałował, że w ogóle otworzył usta. Pragnął się zapaść pod ziemię.
– Już z nimi rozmawiałem – oznajmił Simons. – Nie będzie żadnych kłopotów.
Tego weekendu i później Perot poznał Simonsa lepiej i odkrył inne cechy jego charakteru. Simons potrafił być czarujący, kiedy zechciał. Oczarował Margot, żonę Perota, a dzieci przepadały za nim. W rozmowach ze swoimi ludźmi posługiwał się żołnierską gwarą pełną niecenzuralnych wyrażeń, ale zabierając głos na bankietach czy konferencjach prasowych, przemawiał zdumiewająco płynnie. Na studiach wybrał jako główny przedmiot dziennikarstwo. Niekiedy przejawiał prostackie upodobania, pochłaniał tony westernów i lubił muzykę dyskotekową, według określenia jego synów, ale czytywał również dużo książek niebeletrystycznych i miał wszechstronne zainteresowania. Wypowiadał się na temat sztuki i historii równie łatwo, jak na temat wojny i rodzajów broni.
Perot i Simons, dwie silne, władcze osobowości, unikali konfliktów w ten sposób, że trzymali się od siebie z daleka. Nigdy się nie zaprzyjaźnili. Perot, w przeciwieństwie do Margot, nigdy nie mówił Simonsowi po imieniu: Art. Podobnie jak większość ludzi Perot nigdy nie wiedział, co Simons myśli, dopóki sam mu tego nie powiedział. Perot pamiętał pierwsze spotkanie z Simonsem w Fort Bragg. Przed wejściem na mównicę zapytał Lucille, żonę Simonsa: „Jaki jest naprawdę pułkownik Simons?” Lucille odpowiedziała: „Och, to taki duży pluszowy niedźwiadek”. Perot powtórzył to w swoim przemówieniu. Uczestnicy akcji w Son Tay zrywali boki ze śmiechu. Simons nawet się nie uśmiechnął.
Perot nie wiedział, czy ten nieprzenikniony człowiek zgodzi się uwolnić dwóch pracowników EDS z irańskiego więzienia. Czy Simons był wdzięczny za przyjęcie w San Francisco? Być może. Po tym przyjęciu Perot sfinansował wyprawę Simonsa do Laosu w poszukiwaniu zaginionych w akcji żołnierzy amerykańskich, którzy nie wrócili razem z jeńcami wojennymi. Po powrocie z Laosu Simons w obecności grupy urzędników EDS wyraził się następująco: „Perot jest człowiekiem, któremu trudno odmówić”.