W sytuacjach kryzysowych potrafił działać. Ale jeśli nie mógł nic zrobić, potrafił przestać o tym myśleć i zająć się czymś innym. Nie zepsuje więc i teraz świąt rodzinie, snując się z posępną miną. Przyłączy się do zabawy i będzie się cieszył wraz z nimi.
Rozmyślania te przerwał telefon. Perot wszedł do kuchni i podniósł słuchawkę.
– Ross Perot – powiedział.
– Ross, tu Bill Gayden.
– Cześć, Bill.
Gayden wstąpił do firmy w 1967 roku, pamiętał więc dawne czasy. Na swój sposób był typem komiwojażera: był jowialny, ot – brat łata. Lubił pożartować, wypić, zapalić i zagrać w pokera. Był również genialnym finansistą, czarodziejem w interesach i dlatego Perot zrobił go dyrektorem EDS World. Gayden miał niespożyte poczucie humoru, potrafił opowiadać dowcipy w najgorszych sytuacjach, teraz jednak jego głos brzmiał ponuro.
– Ross, mamy problem.
To było hasło EDS: Mamy problem. Oznaczało złe nowiny. Gayden mówił dalej:
– Chodzi o Paula i Billa.
Perot dokładnie wiedział, o czym mowa. Fakt, że jego dwóm pracownikom najwyższego szczebla w Iranie zabroniono wyjazdu, nie wróżył nic dobrego. Wciąż o tym pamiętał, nawet kiedy jego matka leżała umierająca.
– Dzisiaj mieli ich wypuścić?
– Aresztowano ich.
Zapiekło go w dołku, poczuł pierwszy objaw narastającego gniewu.
– Słuchaj, Bill, zapewniono mnie, że pozwolą im wyjechać z kraju natychmiast po przesłuchaniu. Chcę wiedzieć, jak to się stało.
– Po prostu wsadzili ich do więzienia.
– Pod jakim zarzutem?
– Nie podali zarzutów.
– Na jakiej podstawie prawnej?
– Nie powiedzieli.
– Co mamy robić, żeby ich wyciągnąć?
– Ross, wyznaczono kaucję w wysokości dziewięćdziesięciu milionów tomanów. To jest dwanaście milionów siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
– Dwanaście m i l i o n ó w?!
– Właśnie.
– Jak to się stało, do diabła?
– Ross, rozmawiałem pół godziny przez telefon z Lloydem Briggsem próbując dowiedzieć się. Rzecz w tym, że on też nic nie rozumie.
Perot umilkł. Dyrektorzy EDS nie powinni stawiać mu pytań, tylko udzielać odpowiedzi. Gayden nigdy nie odważyłby się dzwonić, gdyby wszystkiego nie sprawdził. W tej chwili Perot nie mógł z niego wyciągnąć nic więcej. Gayden po prostu nie miał żadnych informacji.
– Przyślij do biura Toma Luce’a. – powiedział Perot. – Zadzwoń
do Departamentu Stanu w Waszyngtonie. Ta sprawa ma absolutne pierwszeństwo. Cholera jasna, nie życzę sobie, żeby siedzieli w więzieniu.
* * *
Margot nadstawiła uszu, kiedy usłyszała, że Ross powiedział: „cholera”. Nigdy nie przeklinał, zwłaszcza przy dzieciach. Kiedy wyszedł z kuchni, twarz miał spokojną. Jego oczy były błękitne jak Ocean Lodowaty i równie zimne. Znała to spojrzenie. To nie był zwykły gniew. Ross nie miał zwyczaju marnować energii na wybuchy złego humoru. Jego spojrzenie wyrażało nieugiętą stanowczość. Oznaczało, że Ross podjął decyzję i poruszy niebo i ziemię, żeby postawić na swoim. Po raz pierwszy dostrzegła w nim tę siłę i zdecydowanie, kiedy poznali się w Akademii Marynarki w Annapolis… czy to naprawdę było dwadzieścia pięć lat temu?
Ta właśnie cecha wyróżniała go z tłumu, stawiała ponad masą ludzką. Och, miał również inne zalety, był inteligentny, zabawny, potrafił każdego oczarować, ale wyróżniał się siłą woli. Kiedy miał ten wyraz oczu, nic na świecie nie mogło go powstrzymać. Był jak rozpędzona lokomotywa.
– Irańczycy wsadzili Paula i Billa do więzienia – oznajmił.
Margot natychmiast pomyślała o ich żonach. Znała je obie od lat. Ruthie Chiapparone była małą, pogodną, uśmiechniętą kobietką z grzywą jasnych włosów. Wyglądała bezbronnie i wzruszająco, mężczyźni zawsze chcieli się nią opiekować. Ciężko to przeżyje. Emily Gaylord była twardsza, przynajmniej z pozoru. Szczupła, jasnowłosa Emily była energiczna i odważna. Będzie pewnie chciała wsiąść w samolot i osobiście uwolnić Billa z więzienia. Różnica pomiędzy tymi dwiema kobietami uwidaczniała się nawet w sposobie ubierania: Ruthie nosiła zazwyczaj miękkie, luźne suknie, podczas gdy Emily wolała modne fasony i jaskrawe kolory. Emily będzie ukrywać cierpienie.
– Wracam do Dallas – oświadczył Ross.
– Zaczyna się zamieć – ostrzegła Margot patrząc na wirujące w powietrzu płatki śniegu. Wiedziała, że traci czas: żadna zamieć go teraz nie powstrzyma. Wiedziała, że Ross nie usiedzi długo za biurkiem w Dallas, kiedy dwaj jego ludzie są w irańskim więzieniu. „On nie poleci do Dallas – pomyślała – on poleci do Iranu”.
– Wezmę Landrovera – uspokoił ją. – Spróbuję złapać samolot w Denver. Margot opanowała lęk i uśmiechnęła się wesoło.
– Jedź ostrożnie, dobrze? – poprosiła.
* * *
Perot siedział zgarbiony nad kierownicą Landrovera. Prowadził ostrożnie. Doga była oblodzona. Śnieg gromadził się na dolnej krawędzi przedniej szyby, utrudniając pracę wycieraczek. Perot zerknął na drogę. Denver leżało w odległości stu sześciu mil od Vail. Miał czas, żeby pomyśleć.
Ciągle był wściekły.
Nie chodziło o to, że Paul i Bill siedzieli w więzieniu. Siedzieli w więzieniu, ponieważ pojechali do Iranu, a pojechali do Iranu, ponieważ on ich tam posłał.
Od miesięcy martwił się sytuacją w Iranie. Pewnego dnia, po nie przespanej nocy, przyszedł do biura i powiedział: „Zaczynamy ewakuację. Jeśli się mylę, stracimy tylko koszt trzystu czy czterystu biletów na samolot. Zróbcie to zaraz”. Był to jeden z rzadkich przypadków, kiedy jego polecenia nie zostały wypełnione. Wszyscy zwlekali, i w Dallas, i w Teheranie. Nie mógł ich winić. Zabrakło mu zdecydowania. Gdyby postawił sprawę twardo, przeprowadziliby ewakuację tego samego dnia. Ale był zbyt miękki, zaś następnego dnia zażądano oddania paszportów.
Wiele zawdzięczał Paulowi i Billowi. Zaciągnął poważny dług wobec ludzi, którzy rzucili na szalę swoje kariery, żeby wstąpić do EDS, kiedy była małą, początkującą firmą. Niejeden raz wyszukiwał właściwego człowieka, rozmawiał z nim, przedstawiał mu perspektywy i proponował pracę – a tamten po przedyskutowaniu sprawy z rodziną dochodził do wniosku, że EDS była po prostu za mała, żeby opłaciło się ryzykować.
Paul i Bill nie tylko zaryzykowali, urabiali sobie ręce po łokcie, żeby ryzyko się opłaciło. Bill zaprojektował podstawowy system komputerowy do kierowania programami służby zdrowia i opieki społecznej, który zastosowano później w wielu stanach i który stworzył podwaliny działalności EDS. Bill pracował w nadgodzinach, spędzał weekendy poza domem i w tamtych czasach przewędrował z rodziną cały kraj. Paul był równie oddany firmie: kiedy brakowało ludzi i gotówki, wykonywał pracę trzech inżynierów. Perot pamiętał jeszcze ich pierwszy nowojorski kontrakt z Pepsi – Colą. Pamiętał, jak Paul na piechotę przyszedł podczas śnieżycy z Manhattanu przez most Brooklyński, przekradł się przez linie pikiet – fabryka strajkowała – i przystąpił do pracy.
Perot musiał uwolnić Paula i Billa. Był im to winien.
Musiał skłonić rząd Stanów Zjednoczonych, żeby posługując się całym swoim autorytetem, wywarł nacisk na Irańczyków.
Niegdyś
Ameryka poprosiła Perota o pomoc, a on poświęcił trzy lata życia i sporo pieniędzy kampanii na rzecz jeńców wojennych. Teraz nadeszła kolej, żeby on poprosił o pomoc Amerykę.
Wrócił myślą do roku 1969 i szalejącej wówczas wojny w Wietnamie. Kilku jego przyjaciół z Akademii Marynarki zginęło lub poszło do niewoli: Bill Leftwich, wspaniały człowiek, dobry i uczciwy, poległ na polu walki w wieku trzydziestu dziewięciu lat, a Bill Lawrence był jeńcem w Wietnamie Północnym. Perot nie mógł patrzeć spokojnie, jak jego kraj, najwspanialszy kraj na świecie, przegrywa wojnę przez brak zdecydowania. A jeszcze gorzej czuł się widząc, jak miliony Amerykanów protestują – nie bez racji – że ta wojna jest niesprawiedliwa i nie powinna zostać wygrana. Potem, pewnego dnia w 1969 roku, Perot spotkał małego Billy’ego Singletona, który nawet nie wiedział, czy jeszcze ma ojca. Ojciec Billy’ego zaginął w akcji w Wietnamie, zanim zdążył zobaczyć własnego syna. Nie wiadomo było, czy poległ, czy dostał się do niewoli. Serce się krajało.