– Pat, będziesz ostatni. Chcę, żebyś dopilnował, aby wszyscy bez kłopotów załatwili formalności, i zajął się ewentualnymi problemami.
– Jasne.
Samolot wykołował i zatrzymał się. Drzwi otworzyły się i natychmiast na pokład weszła jakaś kobieta.
– Gdzie jest ten człowiek? – zapytała.
– Tutaj – powiedział Perot, wskazując na Rashida. Młody Irańczyk opuścił samolot pierwszy.
„Merv Stauffer zadbał o wszystko” – pomyślał Perot.
Wszyscy pozostali również wysiedli i przeszli przez kontrolę celną.
Pierwszą osobą, jaką Coburn zobaczył po drugiej stronie, był krępy człowiek w okularach, uśmiechający się do ucha do ucha – Merv Stauffer. Coburn objął go ramieniem i mocno uściskał, a Stauffer sięgnął do kieszeni i wyjął jego obrączkę. Jay był wzruszony. Wyjeżdżając zostawił ją Staufferowi na przechowanie. Od tamtej pory Merv był osią całej operacji, siedząc w Dallas ze słuchawką przy uchu i kierując wszystkim. Coburn rozmawiał z nim prawie codziennie, przekazując polecenia i prośby Simonsa, odbierając informacje i rady – wiedział lepiej, niż ktokolwiek inny, jak ważną rolę odegrał Stauffer, do jakiego stopnia można było ufać, że zrobi wszystko, co trzeba. I mimo tylu spraw na głowie, Merv nie zapomniał o obrączce.
Coburn włożył ją na palec. Długo i intensywnie rozmyślał nad swoim małżeństwem w czasie bezczynnych godzin w Teheranie, teraz jednak wszystko to wyleciało mu z głowy i czekał niecierpliwie na spotkanie z Liz.
Merv powiedział mu, aby wyszedł z lotniska i wsiadł do czekającego na zewnątrz autobusu. Jay posłuchał jego wskazówek. W autobusie zobaczył Margot Perot – uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń. Nagle powietrze wypełniło się piskami i czwórka oszalałych z radości dzieciaków rzuciła się na niego. Byli to Kim, Kristi, Scott i Kelly. Coburn roześmiał się głośno i próbował objąć ich wszystkich razem.
Za dziećmi stała Liz. Jay łagodnie uwolnił się od uścisków dzieci, oczy zaszły mu łzami. Objął żonę nie mogąc wykrztusić ani słowa.
Gdy Keane Taylor wszedł do autobusu, żona w pierwszej chwili go nie poznała. Jej zazwyczaj tak elegancki mąż paradował w potwornie brudnej pomarańczowej kurtce narciarskiej i wełnianej czapce. Miał tygodniowy zarost i schudł piętnaście funtów. Stał tak przed nią przez kilkadziesiąt sekund, aż w końcu Liz Coburn odezwała się:
– Mary, nie masz zamiaru przywitać się z Keanem?
W tym momencie rzuciły się na niego dzieci, Mikę i Dawn. Był to dzień urodzin Taylora – skończył czterdzieści jeden lat. To były najszczęśliwsze urodziny w jego życiu.
John Howell zobaczył swoją żonę, Angelę, siedzącą na przedzie autobusu, za kierowcą, i trzymającą na kolanach jedenastomiesięcznego Michaela. Dziecko ubrane było w dżinsy i pasiastą koszulkę do rugby. Howell podniósł synka mówiąc: „Cześć, Michael, pamiętasz swojego tatusia?”
Usiadł obok Angeli i objął ją ramieniem. Było to trochę krepujące, poza tym Howell w ogóle był zbyt nieśmiały, żeby publicznie okazywać swoje uczucia, dalej jednak przytulał żonę i było mu tak bardzo dobrze.
Na Ralpha Boulware’a czekała Mary i dziewczynki – Stacy i Kecia. Podniósł Kecie ze słowami: „Wszystkiego dobrego w dniu urodzin”.
„Wszystko jest tak, jak powinno być” – pomyślał ściskając je. Zrobił to, co miał zrobić, a rodzina była tu, gdzie powinna być. Czuł się, jakby udało mu się coś
udowodnić, nawet jeśli udowodnił to tylko sobie samemu. Przez wszystkie lata spędzone w lotnictwie, manipulując przy przyrządach czy siedząc w samolocie i patrząc na spadające bomby, nigdy nie czuł, aby jego odwaga była wystawiona na próbę. Jego koledzy dostawali medale za walkę w terenie, ale on sam zawsze miał to nieprzyjemne uczucie, że jego rola była łatwiejsza, tak jak tego faceta w filmach wojennych, który w porze śniadania nalewa jedzenie, zanim prawdziwi żołnierze wyjdą do walki. Zawsze się zastanawiał, czy miał w sobie to, co potrzeba. Teraz pomyślał o Turcji i o tym, jak ugrzązł w Adanie, o jeździe przez śnieżycę w tamtym cholernym „Chevrolecie” rocznik 64, o zmianie koła na „Krwawej Alei” z synami kuzyna Mr Fisha. Pomyślał też o toaście Perota za ludzi, którzy powiedzieli, co zrobią, a potem poszli i zrobili to. I znał już odpowiedź. Tak, miał w sobie to coś.
Córki Paula, Karen i Ann Marie, miały na sobie takie same spódniczki w szkocką kratę. Mniejsza Ann Marie dopadła do niego pierwsza – porwał ją w ramiona i uściskał mocno. Kaen była za duża, żeby ją podnieść, ale przytulił ją również silnie. Za nimi stała Ruthie, jego największa dziewczynka, ubrana w odcienie miodowokremowe. Pocałował ją, długo i mocno, po czym przyjrzał się jej z uśmiechem. Nie mógłby przestać się uśmiechać, nawet gdyby chciał – czuł się tak wspaniale. Było to najwspanialsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doznał. Emily patrzyła na Billa tak, jak gdyby nie wierzyła, że naprawdę tam jest.
– Och – powiedziała słabym głosem – jak dobrze widzieć cię znowu, złotko.
Gdy ją całował, w autobusie zaległa cisza. Rachel Schwebach rozpłakała się. Bill ucałował dziewczynki, Vicki, Jackie i Jenny, po czym spojrzał na syna.
Chris wyglądał bardzo dorosło w niebieskim garniturze, który dostał na Gwiazdkę. Bill widział ten garnitur już wcześniej. Przypomniał sobie zdjęcie syna stojącego w nim przed choinką. Wisiało ono nad jego pryczą w więziennej celi, dawno temu i bardzo daleko…
Emily ciągle go dotykała, aby przekonać się, że naprawdę jest przy niej.
– Wyglądasz wspaniale – stwierdziła. Bill wiedział, że wygląda okropnie.
– Kocham cię.
Do autobusu wszedł Ross Perot.
– Wszyscy są? – zapytał.
– Nie ma mojego taty – odezwał się płaczliwy dziecięcy głos. Należał do Seana Sculleya.
– Nie martw się – powiedział Perot. – Zaraz tu będzie. Załatwia ostatnie sprawy.
Pat Sculley został zatrzymany przez celnika i poproszony o otwarcie walizki. Niósł w niej wszystkie pieniądze i urzędnik oczywiście je zobaczył. Przywołano jeszcze kilku celników i wzięto go na przesłuchanie.
Gdy wyciągnęli jakieś
formularze, Sculley zaczął wyjaśniać, ale celnicy nie chcieli słuchać – chcieli tylko, żeby je wypełnił.
– Czy to pańskie pieniądze?
– Nie. Należą do EDS.
– Czy miał je pan przy opuszczaniu Stanów?
– Większość tak.
– Kiedy i jak opuścił pan Stany?
– Tydzień temu, prywatnym Boeingiem 707.
– Gdzie pan był?
– W Istambule, a potem na irańskiej granicy. Jeszcze jeden mężczyzna wszedł do biura.
– Czy pan Sculley? – zapytał.
– Tak.
– Jest mi bardzo przykro z powodu pańskich kłopotów. Proszę nam wybaczyć. Pan Perot czeka na pana na zewnątrz.
Zwrócił się do celników.
– Możecie podrzeć te formularze.
Sculley uśmiechnął się i wyszedł. Nie był już na Bliskim Wschodzie. To było Dallas, tu Perot był Perotem.
Wszedł do autobusu i zobaczył Mary, Seana i Jennifer. Uściskał i wycałował ich wszystkich, po czym zapytał:
– Co słychać?
– Czeka na ciebie małe przyjęcie – powiedziała Mary. Autobus ruszył, ale nie zajechał daleko – zatrzymał się zaledwie kilkanaście jardów dalej, przy innej bramie, gdzie wszystkich poproszono o przejście z powrotem na lotnisko i zaprowadzono do drzwi z napisem „Pokój Concorde”.
Gdy weszli, blisko tysiącosobowy tłum powstał z miejsc, klaszcząc i wznosząc radosne okrzyki. Ktoś rozwinął wielki transparent, głoszący: „JOHN HOWELL – TATUŚNUMER l”.
John Coburn czuł się zawstydzony rozmiarami tłumu i jego reakcją. Świetny pomysł z tym autobusem, miał im umożliwić przywitanie się z rodzinami na osobności, przed przyjazdem tutaj. A kto to w ten sposób zorganizował? Oczywiście Stauffer.
Gdy przechodził przez salę, ludzie z tłumu wyciągali do niego ręce, mówiąc:
„Dobrze cię znowu widzieć!”, „Witaj w domu!” Uśmiechał się i ściskał podawane dłonie – był tam David Behne, był Dick Morrison, było wiele innych zamglonych twarzy i słów zlewających się w jedno potężne powitanie.