Turcy wrócili na swoją stronę granicy.
– Co teraz robimy? – spytał Coburn.
– Czekamy – odparł Simons.
Było bardzo zimno i prawie wszyscy irańscy strażnicy, z wyjątkiem dwóch, weszli do wartowni.
– Udawajcie, że jesteśmy gotowi czekać całą noc – powiedział Simons. Pozostali dwaj strażnicy też poszli się ogrzać.
– Gayden, Taylor – rzucił Simons. – Idźcie tam i zaproponujcie strażnikom pieniądze za zaopiekowanie się naszymi samochodami.
– Zaopiekowanie się? – powiedział z niedowierzaniem Taylor. – Oni je po prostu ukradną.
– Zgadza, się – rzekł Simons. – Będą mogli je ukraść, o ile przedtem nas puszczą.
Taylor i Gayden weszli do wartowni.
– To jest to – odezwał się Simons. – Coburn, weź Paula i Billa i po prostu przejdźcie granicę.
– Dalej, chłopaki, idziemy – rzucił Coburn.
Paul i Bill przeszli nad łańcuchem. Szli dalej. Coburn trzymał się blisko za nimi.
– Po prostu idźcie przed siebie, bez względu na to, co się może zdarzyć – powiedział. – Jeśli usłyszycie krzyki albo strzały, puścicie się biegiem. Pod żadnym warunkiem nie zatrzymujemy się ani nie wracamy.
Podszedł do nich Simons.
– Idźcie szybciej – ponaglił. – Nie chcę mieć dwóch trupów na tym przeklętym pustkowiu.
Słyszeli jakąś dyskusję po irańskiej stronie.
– Nie odwracajcie się, po prostu idźcie – rzucił Coburn.
Po irańskiej stronie granicy Taylor wyciągał garść pieniędzy w stronę dwóch strażników, którzy najpierw zerkali na czwórkę przekraczających granicę mężczyzn, a potem na dwa „Range Rovery”, warte co najmniej dwadzieścia tysięcy dolarów każdy…
– Nie wiemy, kiedy będziemy mogli wrócić po te samochody – mówił Rashid – to może potrwać dość długo…
– Mieliście wszyscy zostać tu do rana… – odezwał się jeden ze strażników.
– Te samochody są naprawdę bardzo cenne i trzeba ich pilnować… Strażnicy przenieśli wzrok z samochodów na ludzi idących do Turcji, potem z powrotem na samochody – wahali się zbyt długo…
Paul i Bill przeszli na stronę turecką i zniknęli w baraku straży.
Bill spojrzał na zegarek. Był kwadrans do północy, wtorek, 15 lutego, dzień po dniu świętego Walentego. Tego samego dnia, w 1960 roku, włożył zaręczynowy pierścionek na palec Emily. Sześć
lat później, też 15 lutego, urodziła się Jackie – dzisiaj były jej trzynaste urodziny.
„Oto twój prezent, Jackie – pomyślał Bill. – Ciągle jeszcze masz ojca”. Coburn wszedł za nimi do baraku. Paul objął go ramieniem.
– Jay…
Po stronie irańskiej strażnicy zobaczyli, że połowa Amerykanów jest już w Turcji i postanowili zmyć się, dopóki była po temu okazja, zabierając ze sobą pieniądze oraz samochody.
Rashid, Gayden i Taylor podeszli do łańcucha. Gayden przystanął.
– Dalej, idźcie – powiedział. – Chcę być ostatni.
I był.
* * *
Ralph Boulware, tłusty tajniak Ilsman, tłumacz „Charlie Brown” i dwaj synowie kuzyna Mr Fisha siedzieli wokół kopcącego pieca w hotelu w Yuksekovej. Czekali na telefon z posterunku granicznego. Podano obiad: jakieś mięso, może jagnięce, zawinięte w gazetę.
Ilsman powiedział, że widział kogoś, kto zrobił Rashidowi i Boulware’owi zdjęcie na granicy.
– Gdybyście kiedykolwiek mieli jakieś problemy w związku z tymi zdjęciami, mogę to załatwić – oznajmił, a „Charlie” przetłumaczył jego słowa.
Boulware zastanawiał się, co to miało oznaczać.
– On wierzy, że jest pan uczciwym człowiekiem i to, co pan robi, jest szlachetne – wyjaśnił „Charlie”.
Boulware poczuł, że propozycja tajniaka brzmiała dość złowrogo – jakby jakiś mafioso mówił ci, że jesteś jego przyjacielem.
Do północy nie usłyszeli ani słowa od grupy „Podejrzanych”, ani od Pata Sculleya i Mr Fisha, którzy powinni byli być już w drodze wynajętym autobusem. Boulware postanowił iść spać. Przed położeniem się do łóżka zawsze pił wodę. Na stole stał pełen dzbanek. „Do diabła – pomyślał – raz kozie śmierć”. Pociągnął łyk i poczuł, że połyka coś stałego. „O Boże, co to było”? Postanowił o tym zapomnieć.
Właśnie kładł się do łóżka, kiedy zawołano go do telefonu. Był to Rashid. – Ralph?
– Tak.
– Jesteśmy na granicy!
– Zaraz tam będę.
Zebrał pozostałych i zapłacił rachunek za hotel. Synowie kuzyna Mr Fisha prowadzili w czasie jazdy drogą, na której – jak ciągle powtarzał Ilsman – w poprzednim miesiącu bandyci zabili trzydzieści dziewięć osób. Po drodze złapali jeszcze jedną gumę. Musieli zmieniać koło w ciemności, bo wyczerpały im się baterie w latarce. Stojąc na drodze i czekając, Boulware nie wiedział, czy powinien bać się, czy nie. Ilsman mógł jeszcze okazać się kłamcą, oszustem wykorzystującym zdobyte zaufanie. Z drugiej strony, jego papiery chroniły ich wszystkich. Jeśli turecki wywiad był równie dobry, jak tureckie hotele, to, do licha, Ilsman mógł być tutejszym Jamesem Bondem.
Koło zmieniono i samochody ruszyły w dalszą drogę. Jechali nocą. „Wszystko będzie w porządku – pomyślał Boulware. – Paul i Bill są na granicy Sculley i Mr Fish jadą tu już autobusem, a Perot czeka w Istambule z samolotem. Musi nam się udać”.
Dotarli do granicy. W baraku straży paliło się światło. Boulware wyskoczył z samochodu i wbiegł do środka. Powitały go okrzyki radości.
Wszyscy byli na miejscu: Paul i Bill, Coburn, Simons, Taylor, Gayden i Rashid.
Boulware wymienił gorące uściski dłoni z Paulem i Billem. Zaczęli zbierać swoje płaszcze i bagaże.
– Hej, hej, spokojnie, zaczekajcie chwilę – zawołał Boulware. – Mr Fish jedzie tu autem. Wyjął z kieszeni butelkę „Chivas Regal”, którą zachował na tę chwilę. – Możemy się za to wszyscy napić!
Wszyscy, oprócz Rashida, który nie brał alkoholu do ust, wznieśli uroczysty toast. Simons pociągnął Boulware’a w róg pokoju.
– No dobra, co się dzieje? – zapytał.
– Rozmawiałem po południu z Rossem. Mr Fish jest już w drodze, razem z Sculleyem, Schwebachem i Davisem. Mają autobus. Moglibyśmy wyruszyć wszyscy już teraz – w dwanaście osób akurat zmieścilibyśmy się do dwóch samochodów – ale myślę, że powinniśmy poczekać na ten autobus. Wtedy, po pierwsze, będziemy wszyscy razem i nikt się już nie zgubi, a po drugie – droga, którą mamy jechać, wygląda na „Krwawą Aleję”. Wie pan, bandyci i tym podobni. Nie wiem, czy to nie przesada, ale oni w kółko to powtarzają i zaczynam wierzyć. Jeśli droga jest rzeczywiście niebezpieczna, lepiej trzymać się razem. W końcu – po trzecie – jeśli pojedziemy do Yuksekovej i tam będziemy czekać na Mr Fisha, będziemy mogli jedynie zatrzymać się w najgorszym hotelu pod słońcem, narażając się na pytania i kłopoty ze strony nowej grupy urzędników.
– OK – powiedział niechętnie Simons. – Poczekamy trochę. „Wygląda na zmęczonego – pomyślał Boulware. – Jak stary człowiek, który chciałby odpocząć”. Coburn wyglądał podobnie: wyczerpany, bez sił, bliski załamania. Boulware myślał o tym, co też musieli przejść, żeby tutaj dotrzeć.
On sam czuł się wspaniale pomimo tego, że przez ostatnie czterdzieści osiem godzin spał bardzo niewiele. Przypomniał sobie nie kończące się dyskusje z Mr Fishem o tym, jak dotrzeć do granicy. Niepowodzenie w Adanie, kiedy nawalił autobus, jazdę taksówką. W zamieci przez góry… I oto, mimo wszystko, udało mu się – jest tutaj.
Mała wartownia była przejmująco zimna, a piec na węgiel drzewny nie dawał nic poza zapełnianiem pomieszczenia dymem. Wszyscy byli zmęczeni, a wódka jeszcze bardziej ich usypiała. Jeden po drugim kładli się na drewnianych ławkach lub podłodze.
Simons nie spał. Rashid obserwował go, kiedy chodził w tę i z powrotem, jak uwięziony w klatce tygrys, paląc jeden za drugim swoje cygara z plastikowymi ustnikami. O świcie zaczął wyglądać przez okno, w stronę Iranu.
– Jest tam ze stu ludzi z karabinami – odezwał się do Rashida i Bulware’a.
– Jak myślicie, co zrobią, jeśli przypadkiem odkryją, kto prześlizgnął im się w nocy przez granicę?