Литмир - Электронная Библиотека

Kerans wymienił z Bodkinem krótkie, ostrzegawcze spojrzenie, a potem odwrócił się widząc, że Bodkin zdumiony jest skwapliwością, z jaką Kerans zgłosił gotowość zejścia pod wodę. Czuł w głowie dziwny szum, chociaż zaledwie dotknął swego koktajlu.

– Nie siedź na dole zbyt długo, Robercie! – zawołał za nim Bodkin. – Temperatura wody będzie z pewnością wysoka, co najmniej dziewięćdziesiąt pięć stopni. Możesz całkowicie stracić siły.

Kerans skinął głową, a potem ruszył w ślad za Strangmanem, kroczącym sprężyście na dziób. Dwóch ludzi spłukiwało kombinezon i kask, natomiast Admirał, Wielki Cezar i marynarze oparci o korbę pompy przyglądali się nadchodzącemu Keransowi z niezobowiązującym zainteresowaniem.

– Sprawdź, czy uda ci się dostać do głównego audytorium – powiedział mu Strangman. – Jeden z moich chłopców znalazł szparę w drzwiach wyjściowych, ale framuga zupełnie zardzewiała. – Strangman przyglądał się Keransowi krytycznie czekając, aż marynarze włożą mu na głowę kask. Przystosowany był do nurkowania na głębokości nie większej niż pięć sążni i umożliwiał znakomitą widoczność, był bowiem jednolitą kulą pleksiglasu, ściśniętą tylko dwoma bocznymi żebrami. – Do twarzy ci w tym kombinezonie, Kerans. Wyglądasz jak człowiek z przestrzeni mikrokosmicznej. – Twarz Strangmana wykrzywił paroksyzm śmiechu. – Tylko nie próbuj dosięgnąć Nieświadomości. Pamiętaj, że w tym stroju nie można zejść tak głęboko!

Człapiąc powoli wzdłuż relingu, w otoczeniu marynarzy niosących za nim przewód, Kerans przystanął, żeby niezdarnie pomachać do Beatrice i doktora Bodkina, a potem wstąpił na wąską drabinkę i zaczął powoli schodzić ku zielonkawej, leniwej powierzchni wody. Było kilka minut po ósmej, słońce świeciło więc wprost na otulający go lepki, winylowy futerał, oblepiający w wilgotnych objęciach jego pierś i nogi, toteż Kerans z nadzieją czekał, że będzie mógł ochłodzić w wodzie rozpaloną skórę. Powierzchnia jeziora stała się całkowicie nieprzezroczysta. Krążyły po niej z wolna martwe liście i wodorosty, od czasu do czasu poruszane bąbelkami powietrza, wydobywającymi się z wnętrza kopuły.

Z prawej strony Kerans kątem oka widział Bodkina i Beatrice, którzy obserwowali go wyczekująco, oparci brodami o reling. Dokładnie nad nim, na pokładzie statku, stała wysoka, posępna postać Strangmana. Odrzucił do tyłu poły marynarki i rozłożył ramiona, a lekka bryza rozwiewała jego kredowobiałe włosy. Uśmiechał się do siebie bezgłośnie, ale kiedy stopy Keransa dotknęły wody, Strangman wykrzyknął coś, czego doktor nie usłyszał wyraźnie poprzez słuchawki. W tej samej chwili zwiększył się syk powietrza w zaworach wlotowych kasku i ożył zamknięty obieg mikrofonu.

Temperatura wody była wyższa, niż się spodziewał. Zamiast do chłodnej, odświeżającej kąpieli wstąpił do zbiornika pełnego ciepłej, kleistej galarety, lepiącej się do jego łydek i ud cuchnącymi uściskami jakiegoś olbrzymiego, pierwotniakowego potwora. Kerans zanurzył się szybko aż po ramiona, a potem zsunął stopy ze szczebli i pozwolił, żeby ciężar ciała ściągnął go powoli w dół, w rozświetloną zielonkawo głębię, choć przytrzymywał się poręczy schodków. Zatrzymał się dopiero na głębokości dwóch sążni.

W tym miejscu woda była już chłodniejsza i Kerans z przyjemnością rozprostował zesztywniałe ramiona i nogi, próbując przyzwyczaić wzrok do bladego światła. Obok niego przepłynęło kilka niewielkich aniołów morskich. Lśniły niczym srebrne gwiazdy w błękitnej plamie, ciągnącej się z powierzchni na głębokość pięciu stóp, okienku światła, odbitego od milionów cząsteczek kurzu i kwiatowego pyłku. Czterdzieści stóp dalej majaczył niewyraźnie łukowaty korpus planetarium, o wiele większy i bardziej tajemniczy, niż wydawało się z góry. Wyglądał jak rufa zatopionego przed wiekami statku. Dach z polerowanego aluminium ściemniał i stracił połysk, a do wąskich stopni, utworzonych przez poprzeczki sklepienia, przylgnęły rozmaite mięczaki i małże. Niżej, tam gdzie kopuła stykała się z kwadratowym pokładem audytorium, delikatnie spływał z podwyższenia las gigantycznych morszczynów. Niektóre źdźbła mierzyły ponad dziesięć stóp długości – wyglądały jak wytworne widma morskie, falujące w szeregu niby tańczące duchy świętego gaju Neptuna.

Dwadzieścia stóp powyżej dna skończyła się drabina, ale Kerans wiedział już właściwie, jak powinien się poruszać w wodzie. Zszedł jeszcze niżej, dopóki czubkami palców nie zawisł na ostatnim szczeblu, a potem puścił się i obsunął tyłem na dno jeziora. Dwa czułki jego przewodu powietrza i kabla telefonicznego ciągnęły się w górę wąską studnią światła, w której odbijała się woda, wzburzona srebrzystym, prostokątnym kadłubem statku.

Woda odcięła Keransa od dźwięków ze świata zewnętrznego. Odgłos pompy powietrznej i zmienny rytm jego własnego oddechu rozbrzmiewały mu miarowo w uszach, narastając wraz ze wzrostem ciśnienia na większej głębokości. Te właśnie echa zdawały się huczeć wokół niego w oliwkowej wodzie, dudniąc niczym potężny puls przypływu, jaki już tyle razy słyszał w swoich snach.

Nagle w słuchawkach rozległ się zgrzytliwy głos:

– Kerans, tu Strangman. Jak tam nasza szara, słodka matka ludzkości?

– Czuję się jak w domu. Jestem już prawie na dnie. Klatka stoi tuż przy wejściu.

Upadł na kolana, ugrzęznąwszy w miękkim ile, pokrywającym dno, ale po chwili wstał, trzymając się słupa pokrytej pąklami latarni. Swobodnym, pełnym wdzięku księżycowym krokiem sadził potężnymi susami poprzez głęboki szlam, unoszący się nad śladami jego stóp niczym chmury wzburzonego gazu. Po prawej stronie widział ciemne ściany budynków, stojących przy krawężniku. Muł sięgał miękkimi wydmami okien na parterze. W przerwach pomiędzy budynkami wysokość mulastych wzgórz sięgała dwudziestu stóp, a stalowe kraty zabezpieczające tkwiły w nich tak mocno, jak kraty zamykające bramy dawnych twierdz. Większość okien zapchana była rozmaitymi odpadkami – kawałkami mebli, metalowych szafek i klepek z drewnianych parkietów, splątanych razem przez morszczyny i ramiona głowonogów.

Klatka nurkowa, na której dnie znalazł się zestaw pił do metalu i rozmaitych kluczy, kołysała się z wolna na linie pięć stóp nad poziomem ulicy. Kerans podszedł do drzwi planetarium, ciągnąc za sobą przewody i chwilami odrywając się od ziemi, kiedy siła naprężenia malała.

Niczym ogromna, podwodna świątynia stało przed nim białe cielsko planetarium, rozjaśnione bijącym z powierzchni światłem. Stalowe barykady wokół wejścia rozebrali już poprzedni nurkowie, i półkoliste, łukowate drzwi prowadzące do foyer stały otworem. Kerans włączył osadzoną w hennie lampkę i wszedł do środka. Rozglądał się ostrożnie pośród kolumn i nisz, idąc po schodach na półpiętro. Metalowe poręcze i chromowane gabloty wystawowe zardzewiały, ale poza tym całe wnętrze planetarium, zabezpieczone przed działaniem roślinnych i zwierzęcych form życia laguny za pomocą stalowych barykad, zdawało się całkowicie nietknięte, równie czyste i lśniące jak w dniu, kiedy wokół miasta puściły ostatnie tamy.

Kerans minął kasę biletową, ruszył wolno na półpiętro i przystanął przy poręczy, żeby odczytać znajdujące się nad drzwiami szatni napisy, w literach których przeglądało się światło. Audytorium otaczał kolisty korytarz, skąd lampka Keransa rzucała blady stożek światła w głąb czarnej bryły wody. W skrywanej nadziei, że tamy zostaną kiedyś naprawione, zarząd planetarium nakazał otoczyć audytorium dodatkowym, wewnętrznym pierścieniem barykad, połączonych zamkniętymi blokadami, które, rdzewiejąc, zbiły się w jednolity, niemożliwy do sforsowania mur.

Kerans spostrzegł, że panel w prawym górnym rogu w drugiej ścianie został wypchnięty do tym, tworząc niewielki otwór, przez który można było zajrzeć do audytorium. Zbyt zmęczony naporem wody na pierś i brzuch, żeby spróbować zdjąć ciężki kombinezon, zadowolił się jedynie widokiem kilku plam światła, przeświecającego poprzez szczeliny w kopule.

Wracając po piłę do klatki nurkowej, zauważył powyżej krótkich schodków za kasą małe drzwi, mieszczące się najwyraźniej ponad audytorium, a kryjące zapewne kabinę kinooperatora albo biuro dyrektora – planetarium. Podciągnął się na poręczy, ponieważ metalowe podeszwy jego obciążonych ołowiem butów ślizgały się po pokrytym śluzem dywanie. Pomieszczenie było zamknięte, ale zawiasy puściły z łatwością, kiedy Kerans naparł ramieniem na drzwi – ustąpiły, sunąc po podłodze z wdziękiem papierowego żagla.

27
{"b":"101307","o":1}