„Krętacz” wyszedł z domu po kilku minutach. Nadal był sam, ale nie niósł już torby podróżnej. Przeczuwałam, że wpadłam na właściwy trop. Zaczęłam się zastanawiać, jakie są szansę na to, że Joe Morelli przebywa w tym domu i właśnie wyjmuje z torby swoje rzeczy. Nie miałam bowiem wątpliwości, że kuzyni nadal działają w zmowie. Roztrząsałam dwa wyjścia: mogłam albo już teraz zawiadomić policję, albo dalej śledzić „Krętacza”. Gdybym ściągnęła gliny, a Joego nie byłoby w tym domu, wyszłabym na idiotkę i przy następnej okazji zapewne nie mogłabym już liczyć na pomoc policji. Z drugiej strony nie miałam wielkiej ochoty bawić się w prywatnego detektywa. Nie była to robota dla mnie, człowieka z ulicy, który podstępem wymusił zlecenie od kuzyna.
Przez dłuższy czas obserwowałam dom, żywiąc nadzieję, że Joe wyjdzie choćby na przechadzkę, przez co ja nie musiałabym udawać spacerowiczki. Spoglądając na zegarek, odczuwałam coraz silniejszy głód. Do tej pory przecież opróżniłam jedynie butelkę piwa. Jeszcze raz obrzuciłam spojrzeniem duży dom. Gdyby mi się powiodło i zdołałabym wykonać to zadanie, nędzne drobniaki na dnie mojej portmonetki zastąpiłby gruby plik banknotów. To był odpowiedni motyw do działania.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, otworzyłam drzwi i ostrożnie wysiadłam z samochodu. Musisz to zrobić, nakazywałam sobie w myślach. Nic prostszego, nie ma co trząść portkami. Joego na pewno nie ma w tym domu.
Ruszyłam pewnym krokiem w stronę wejścia, bez przerwy mamrocząc do siebie pod nosem. Bez wahania wkroczyłam do holu. Rozmieszczone tuż za drzwiami skrzynki na listy wskazywały, że budynek podzielono na osiem mieszkań. Do wszystkich wchodziło się z odrapanej klatki schodowej. Skrzynki były oznaczone nalepkami z nazwiskiem lokatora, ale nie znalazłam wśród nich Morelliego. Poza tym przy skrzynce z numerem 201 nie było żadnego nazwiska.
Nie mając lepszego pomysłu, postanowiłam zapukać do drzwi owego tajemniczego mieszkania. Ruszyłam schodami, czując nagły przypływ adrenaliny do krwi. Zanim jeszcze stanęłam przed wejściem do lokalu na pierwszym piętrze, puls jak oszalały łomotał mi w skroniach. Wmawiałam sobie, że to zupełnie normalne w tych okolicznościach. Wzięłam parę głębszych oddechów i wykonując automatyczne ruchy, jak nakręcona, zapukałam do drzwi. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to moja dłoń powędrowała ku górze i uderzyła kilkakrotnie.
Usłyszałam jakiś ruch wewnątrz mieszkania. Ktoś tam był, spoglądał na mnie przez wizjer. Czyżby jednak Morelli? Nagłe dotarło do mnie znaczenie tego faktu. Dech zaparło mi w piersiach, żołądek podszedł do gardła. Przez głowę przemknęły pytania: Co ja tu robię? Dlaczego nie zajmuję się tym, co potrafię, czyli handlem damską bielizną? Co wiem na temat chwytania zabójców?
Przede wszystkim nie myśl o nim jak o mordercy, ofuknęłam się w myślach. To tylko stuknięty łobuziak, przypadkiem ten sam, który sprowadził cię z drogi cnoty i wypisywał wulgarne hasła na ścianie męskiej toalety w barze „Mario Sub”. Przygryzłam wargi i zmusiłam się do przymilnego uśmiechu dedykowanego człowiekowi obserwującemu mnie zza drzwi, wmawiając sobie zarazem, iż żaden stuknięty łobuziak nie powinien zwietrzyć niebezpieczeństwa ze strony takiej słodkiej idiotki, na jaką muszę wyglądać.
Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Niemalże słyszałam obracane w ustach przekleństwa, które musiały towarzyszyć podejmowaniu decyzji o otwarciu przede mną drzwi. Uniosłam rękę i ostrożnie pomachałam dłonią przed wizjerem, starając się jeszcze bardziej sprawiać wrażenie kogoś niewinnego. Wiedziałam już, że to Joe musi się znajdować w mieszkaniu, więc tym bardziej mi zależało na odegraniu roli idiotki.
Wreszcie stuknął odsuwany rygiel, drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęłam oko w oko z Josephem Morellim.
Przyjął postawę obronną i niezbyt uprzejmie warknął:
– Czego?
Trochę się zmienił od czasu naszego ostatniego spotkania. Był szerszy w barach, niecierpliwie przewracał oczyma, a na jego wargach błąkał się cyniczny uśmieszek. Sądziłam, że ujrzę człowieka, który mógł dopuścić się zbrodni w afekcie, tymczasem spoglądałam na zbira zdolnego popełnić morderstwo z obojętnością zawodowca.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza i starając się opanować drżenie głosu, powiedziałam:
– Szukam Joego Juniaka…
– Pomyliła się pani. Tu nie ma żadnego Juniaka.
Udając zakłopotanie, uśmiechnęłam się szerzej.
– Przepraszam…
Odwróciłam się bez pośpiechu i zrobiłam już krok w stronę schodów, kiedy nagle Joego olśniło:
– Oczom nie wierzę! Stephanie Plum!
Barwa jego głosu i śpiewny akcent obudziły moje wspomnienia. Podobnym tonem mój ojciec pokrzykiwał na psa Smullensów, kiedy ten ośmielał się podnosić łapę przy wypielęgnowanym krzaku hortensji przed naszym domem. Ale ja się nie boję takiego pokrzykiwania, oznajmiłam sobie w duchu. A ponadto nigdy nas nie łączyły żadne głębsze uczucia. Jeśli będę o tym pamiętała, pójdzie mi łatwiej.
– Joseph Morelli… – odezwałam się z udawanym zaskoczeniem. – Co za niespodzianka!
Joe zmarszczył brwi.
– Tak, pewnie taka sama, jak wówczas, kiedy omal mnie nie przejechałaś na chodniku.
Nie chciałam teraz wszczynać kłótni, poczułam się zobowiązana do udzielenia paru słów wyjaśnień, choć niezbyt mi zależało, aby te kłamstwa zabrzmiały przekonująco.
– To był wypadek. Niechcący przydepnęłam pedał gazu i…
– Przestań zalewać. Specjalnie wjechałaś na chodnik, chciałaś mnie przejechać. Mogłaś mnie wtedy zabić. – Oparł się ramieniem o futrynę, wychylił na zewnątrz i rozejrzał po korytarzu. – To może mi powiesz, co naprawdę tutaj robisz? Czyżbyś widziała artykuły w gazetach i doszła do przekonania, że moje życie nie jest jeszcze wystarczająco spieprzone?
Cały mój misterny plan w jednej chwili wziął w łeb.
– Sądzisz, że choć trochę mi zależy na twoim popieprzonym życiu? – syknęłam. – Pracuję dla mego kuzyna, Vinniego. Złamałeś warunki poręczenia wyznaczonej przez sąd kaucji.
Brawo, Stephanie. Co za opanowanie!
Joe uśmiechnął się chytrze.
– I Vinnie przysłał ciebie, żebyś mnie zaciągnęła na komendę?
– A co? Uważasz, że to zabawne?
– Owszem, nawet bardzo. I muszę ci powiedzieć, że to doskonałe ubarwienie doskwierającej mi nudy. Ostatnio nie miałem zbyt wielu powodów do śmiechu.
To przynajmniej mogłam zrozumieć. Gdyby tu chodziło o dwadzieścia lat mojego życia, też nie byłoby mi wesoło.
– Musimy porozmawiać.
– Tylko szybko. Spieszę się.
Skalkulowałam błyskawicznie, że mam jakieś czterdzieści sekund na to, aby go przekonać do oddania się w ręce policji. Postanowiłam więc sięgnąć od razu po najcięższe argumenty i uderzyć w jego silne poczucie więzi rodzinnych.
– Pomyślałeś o swojej matce?
– Coś jej grozi?
– Podpisała umowę poręczycielską i będzie musiała spłacić te sto tysięcy kaucji. W tym celu na pewno zastawi dom. A co powie wszystkim znajomym? Że jej syn, Joe, okazał się zbyt wielkim tchórzem, aby stanąć przed sądem?
Mina mu zrzedła.
– Tracisz czas. I tak nie wrócę do aresztu. Nigdy bym już nie wyszedł z pudła, najwyżej by mnie wynieśli martwego. Chyba wiesz, jaki los czeka byłego gliniarza w więzieniu? Żadnych perspektyw. A jeśli mam być z tobą całkiem szczery, to jesteś chyba ostatnią osobą, której pozwoliłbym zgarnąć taką kupę forsy z wycofanej kaucji. W głowie ci się przewróciło. Nigdy nie zapomnę, że chciałaś mnie przejechać tym cholernym buickiern.
Powtarzałam sobie w myślach, że mało mnie obchodzi nie tylko los Morelliego, lecz także jego zdanie o mnie. Mimo to poczułam się urażona. Gdzieś w głębi serca żywiłam jednak nadzieję, że Joe wspomina mnie z sympatią. Na końcu języka miałam pytanie, dlaczego ani razu do mnie nie zadzwonił po tym zajściu za ladą cukierni. Ale zdusiłam je w sobie i krzyknęłam:
– Bo w pełni sobie zasłużyłeś na to, żeby cię przejechać! Poza tym ledwie cię trąciłam błotnikiem. Skręciłeś sobie nogę w kostce tylko dlatego, że chciałeś uskoczyć i się potknąłeś!