Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wszyscy w szkole o tym wiedzieli.

– Jezu…

Z trudem przełknęłam ostatni kęs pączka i duszkiem dopiłam kawę. Eddie tylko westchnął głośno, obserwując, jak gaśnie promyk nadziei na to, że podzielę się z nim resztkami smakowitego ciastka.

– Twoja kuzynka, ta mistrzyni gderania, trzyma mnie na głodowej diecie – wyjaśnił. – Na śniadanie serwuje kawę bezkofeinową, pół talerza papierowych chrupków zalanych odtłuszczonym mlekiem oraz połówkę grejpfruta.

– Wymyśliła, że tak wygląda syty posiłek dla czynnego gliniarza?

– Chyba tak. Wyobraź sobie, co czuję każdego ranka, obejmując służbę z bezkofeinową kawą i połówką grejpfruta w żołądku. Nie sądzisz, że można od tego dostać choroby wrzodowej?

– Nie, jeśli będziesz się leczył prawdziwą kawą i świeżymi pączkami.

– I tak właśnie postępuję.

– W dodatku nosisz przy pasku tak wielką odznakę, że może służyć za tarczę chroniącą przed pociskami z broni palnej.

Eddie skrzywił się boleśnie, dokończył kawę, zebrał kubeczki i z rozmachem cisnął je do kosza na śmieci.

– Nie mówiłabyś tak, gdybym ci nie zdradził, że obstawia się zakłady na twój tyłek.

– Masz rację – przyznałam. – Byłam złośliwa.

Z wyraźną wprawą otrzepał serwetką cukier puder ze swojej błękitnej koszuli. Przyszło mi do głowy, że to jedna z niewielu umiejętności, jakie wyniósł z akademii policyjnej. Rozsiadł się wygodnie i skrzyżował ręce na piersi. Eddie ma prawie 180 centymetrów wzrostu i jest bardzo szeroki w barach. Po rysach jego twarzy, niebieskich oczach, jasnoblond włosach i szerokim mięsistym nosie bez trudu można rozpoznać słowiańskie pochodzenie. W dzieciństwie mieszkaliśmy obok siebie, jego rodzice nadal zajmują dom o dwie posesje za domem moich rodziców. Gazarra od wczesnej młodości chciał zostać gliniarzem, ale porzucił wszelkie ambicje zawodowe z chwilą założenia policyjnego munduru. Nie myślał o karierze, wystarczyło mu to, że jeździ wozem patrolowym, odpowiada na wezwania i jako pierwszy stawia się na miejscu jakiegoś zdarzenia. Z życzliwością odnosił się do wszystkich i był za to powszechnie lubiany, prawdopodobnie jedyny wyjątek stanowiła jego żona.

– Mam dla ciebie pewną informację – rzekł Eddie. – Wczoraj po służbie wpadłem do baru Pina na piwo i spotkałem tam Gusa Dembrowskiego. Jest cywem, członkiem ekipy zajmującej się zabójstwem Kuleszy.

– Cywem?

– Inspektorem dochodzeniówki działającym po cywilnemu.

To sprawiło, że z podniecenia aż się wyprostowałam na krzesełku.

– Mówił coś ciekawego o Morellim?

– Potwierdził, że ta Sanchez była płatną informatorką, jedynie Morelli miał z nią kontakt. Nazwiska informatorów utrzymywane są w tajemnicy. Tylko jeden wyznaczony funkcjonariusz pozostaje z nimi w kontakcie, a wszelkie akta przechowuje w specjalnej kasie pancernej. Podejrzewam, że w tej sprawie akta zostały ujawnione na użytek ekipy dochodzeniowej.

– Więc pewnie chodzi o znacznie bardziej skomplikowany wypadek, niż można by sądzić z pozorów. Wygląda na to, że zabójstwo miało jakiś związek z którąś ze spraw prowadzonych przez Morelliego.

– Niewykluczone, lecz równie dobrze Morelli mógł mieć zwykły romans z Sanchez. Słyszałem, że to młoda i ładna babeczka, o gorącym, latynoskim usposobieniu.

– Ale wciąż nie wiadomo, gdzie przebywa.

– Owszem, nadal jej nie odnaleziono. Chłopcy z dochodzeniówki dotarli nawet do jakichś jej dalekich krewnych ze Staten Island, ale tam też jej ostatnio nie widziano.

– Rozmawiałam wczoraj z jej sąsiadami i dowiedziałam się, że jeden z mieszkańców bloku, ten sam, który widział owego tajemniczego świadka, o jakim zeznawał Morelli, zginął w nie wyjaśnionych okolicznościach.

– To znaczy w jakich?

– Został potrącony przez samochód. Sprawca zbiegł z miejsca wypadku.

– Zbieżność może być zupełnie przypadkowa.

– Też chciałabym tak uważać.

Spojrzał na zegarek i wstał od stołu.

– Muszę lecieć.

– Jeszcze jedno. Znasz „Krętacza” Morelliego?

– Widuję go od czasu do czasu.

– Nie wiesz, czym się zajmuje albo gdzie mieszka?

– Pracuje w opiece społecznej, jest chyba inspektorem. A mieszka gdzieś w Hamilton. Connie powinna mieć w biurze pełną książkę telefoniczną całego okręgu. Jeśli „Krętacz” ma w domu telefon, bez trudu odnajdziesz jego dokładny adres.

– Dzięki. I bardzo dziękuję za świeże pączki oraz kawę.

Odwrócił się jeszcze przy drzwiach.

– Nie potrzebujesz pieniędzy?

Energicznie pokręciłam głową.

– Nie. Dziękuję.

Objął mnie ramieniem, cmoknął w policzek i wyszedł. Szybko zamknęłam za nim drzwi, bo nagle łzy naszły mi do oczu. Takie dowody przyjaźni czasami mnie wzruszają. Wróciłam do kuchni, zgarnęłam ze stołu papiery po naszej uczcie i wyrzuciłam je do śmieci. Dopiero teraz, po raz pierwszy tego ranka, mogłam spokojnie rozejrzeć się po całym mieszkaniu. Morellii dokładnie przeszukał każdy kąt, a wściekłość, z jaką to czynił, kazała mu widocznie narobić maksymalnie wielkiego bałaganu. Wszystkie szafki kuchenne były otwarte na oścież, a ich zawartość walała się na blatach i na podłodze. Książki zostały dokładnie zgarnięte z półek. Nawet poducha z mojego jedynego fotela wylądowała na podłodze. Cała sypialnia była zawalona stertami ubrań powyrzucanych z szafy oraz szuflad komódki. Ułożyłam poduchę na fotelu i pozbierałam rzeczy z podłogi w kuchni. Doszłam do wniosku, że porządki w pokoju mogą poczekać.

Wzięłam prysznic, a następnie ubrałam się w czarne dżinsowe szorty i bardzo obszerną bluzkę w kolorze khaki. Wszystkie akcesoria łowcy nagród pospiesznie zgarnęłam z powrotem do czarnej torebki i przewiesiłam ją przez ramię. Dokładnie sprawdziłam też zamknięcie okna w sypialni, powtarzając sobie, że musi się to stać codzienną czynnością, wykonywaną rano i wieczorem. Źle się czułam w roli zwierzęcia zagnanego do klatki, ale nie miałam ochoty na dalsze niespodziewane wizyty różnych osób. Natomiast staranne zamknięcie drzwi wyjściowych wydało mi się czczą formalnością. Pamiętałam, że „Leśnik” bez większego trudu otworzył je wytrychem. Co prawda, nie wszyscy odznaczali się takimi samymi umiejętnościami, niemniej doszłam do wniosku, że nie zaszkodziłoby wyposażyć drzwi w jeszcze jedną zasuwkę. Postanowiłam przy najbliższej okazji porozmawiać o tym z dozorcą.

Pożegnałam się z Rexem, zebrałam w sobie całą odwagę i ostrożnie wyjrzałam na korytarz, chcąc zdobyć jeszcze pewność, że nie zjawił się tam po raz drugi Ramirez.

Rozdział 7

Głowica rozdzielacza leżała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam: za żywopłotem azalii, pod samą ścianą budynku. Założyłam ją z powrotem i wyjechałam z parkingu, mając zamiar odwiedzić Hamilton. Kiedy jednak przejeżdżałam obok biura Vinniego, dostrzegłam wolne miejsce przy” krawężniku i zahamowałam pospiesznie. Ale udało mi się zaparkować jeepa w wąskiej przestrzeni dopiero przy trzeciej próbie.

Connie siedziała za swoim biurkiem. Trzymała lusterko na wysokości oczu i pieczołowicie zdrapywała grubą skorupę tuszu do rzęs. Uniosła głowę, kiedy weszłam do środka.

– Używałaś kiedykolwiek tego nowego świństwa przedłużającego rzęsy? – spytała. – Teraz wyglądam tak, jakbym sobie obkleiła powieki szczeciną ze szczurzych ogonów.

Machnęłam jej policyjnym zaświadczeniem przed nosem.

– Odstawiłam Clarence’a.

Connie dała mi porozumiewawczy znak, zaciskając pięść i podrywając łokieć ku górze.

– Oby tak dalej!

– Vinnie jest u siebie?

– Nie, musiał iść do dentysty. Pewnie po to, żeby naostrzyć sobie kły. – Wybrała ze stosu teczkę sprawy i wzięła ode mnie zaświadczenie. – Ale do tego szef nie jest nam potrzebny. Mogę ci od ręki wystawić czek.

Zrobiła notatkę na kartce i wraz z zaświadczeniem umieściła ją w teczce, po czym odłożyła dokumenty na skraj biurka. Następnie wyjęła z szuflady staromodną, oprawioną w skórę książeczkę bankową i szybko wypisała mi czek.

26
{"b":"101302","o":1}