Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zmierzchało już na dobre, kiedy Joe zatrzymał swoją furgonetkę przed stacją. Od chwili wyjazdu Ramireza po bocznej drodze nie przejechał żaden samochód, a już na pewno nie prześliznęła się obok mnie wielka ciężarówka. Przyszło mi do głowy, że być może Louis wypłynął łodzią w morze i zechce spędzić tam całą noc. Nie widziałam bowiem innego powodu, dla którego dostawcza chłodnia miałaby tyle czasu stać przed magazynem.

– A więc przypuszczasz, że ten facet ciągle jest na przystani? – zapytał Morelli.

– Tak mi się wydaje.

– A Ramirez nie pokazał się po raz drugi?

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

– Rozejrzę się tam dokładnie. Zaczekaj tutaj.

Nie miałam najmniejszego zamiaru czekać choćby jednej minuty dłużej, znudziła mi się bezczynność. Poza tym nie ufałam do końca Morelliemu. Odznaczał się paskudnym zwyczajem robienia ponętnych obietnic, po czym znikał na dłużej z mojego życia.

Pojechałam za furgonetką aż na przystań. Ciężarówka stała nadal w tym samym miejscu. Louisa nie było widać nigdzie w pobliżu. Pomosty i kołyszące się przy nich łodzie tonęły w ciemnościach. Cały ten niewielki port „Pachetco Inlet” sprawiał wrażenie wymarłego.

Wysiadłam z novej i podeszłam do kabiny furgonetki.

– A mnie się zdawało, że miałaś zaczekać przy stacji – mruknął Joe. – Razem przypominamy jakąś cholerną paradę.

– Doszłam do wniosku, że możesz potrzebować mojej pomocy w spotkaniu z Louisem.

Morelli wysiadł z auta i stanął obok mnie, w półmroku wyglądał na dosyć groźnego desperata. Uśmiechnął się jednak szeroko, a jego białe zęby stworzyły nienaturalny kontrast z policzkami pokrytymi ciemnym zarostem.

– Kłamczucha. Martwiłaś się tylko o swoje dziesięć tysięcy dolarów.

– Owszem, to także.

Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, niczym dwoje przeciwników.

Wreszcie Morelli sięgnął przez otwarte okno do kabiny i zdjął z oparcia fotela swoją kurtkę. Wyjął z jej wewnętrznej kieszeni półautomatyczny pistolet i wetknął go za pasek spodni.

– No cóż, w takim razie poszukajmy razem mojego świadka.

Podeszliśmy do ciężarówki i zajrzeliśmy do kabiny. Wóz był zamknięty, wewnątrz nikt nie siedział. Na placu przed magazynem nie stał żaden inny samochód.

Wieczorną ciszę zakłócał jedynie cichy plusk fal rozbijających się o bale umocnień, stukot burt łodzi o deski pomostów i poskrzypywanie lin. Całą przystań tworzyły cztery odrębne strefy cumowania, z których każda liczyła czternaście stanowisk, po siedem z każdej strony jednego pomostu. Nie wszystkie z nich były zajęte.

Po cichu obeszliśmy całą przystań, odczytując nazwy wymalowane na burtach łodzi i wypatrując jakichkolwiek śladów życia. Mniej więcej w połowie długości drugiego pomostu Morelli przystanął nagle i wskazał mi rufę dużej motorówki, na której widniała nazwa: „Mewa Sala”.

Szybko zeskoczył na jej pokład i ruszył w stronę dziobu. Bez wahania poszłam w jego ślady. W części rufowej na pokładzie walał się różnorodny sprzęt wędkarski: dziesiątki wszelkiego typu wędek, wielkie siatkowe podbieraki na długich tyczkach, ościenie i bosaki. Drzwi kajuty były od zewnątrz zamknięte na skobel i kłódkę, co oznaczało, że w środku nikogo nie ma. Joe wyjął z kieszeni ołówkową latarkę i przy jej świetle usiłował zajrzeć przez okienko do wewnątrz. Ja także przytknęłam nos do szyby. Łódź musiała służyć przede wszystkim do większych połowów, gdyż była urządzona niemal po spartańsku, przypominała kuter rybacki. Większą część kajuty również zajmował różnorodny sprzęt wędkarski, zamiast luksusowego wyposażenia, jakiego można by się spodziewać po zewnętrznym wyglądzie łodzi, w środku wzdłuż burt ciągnęły się jedynie szerokie ławki dla amatorów wędkarstwa. W kącie kajuty piętrzył się pokaźny stos puszek od piwa oraz turystycznych talerzyków i sztućców. Natomiast listwy ławek i pokład były miejscami pokryte dość grubą warstwą białego proszku, połyskującego w świetle latarki.

– Niezły bałaganiarz z tego Sala – mruknęłam.

– Jesteś pewna, że Louis nie odjechał razem z Ramirezem? – spytał Joe.

– Tego nie wiem, wszystkie szyby porsche’a były przydymione. Ale to tylko dwumiejscowy wóz, zatem jeden z nich musiał tu zostać.

– I drogą nie przejeżdżał żaden inny samochód?

– Nie.

– Może skierował się w przeciwną stronę?

– Nie ujechałby zbyt daleko. Kilometr dalej droga kończy się ślepo nad rzeką.

Nisko na niebie świecił księżyc, jego srebrzysta poświata roziskrzała grzbiety fal. Oboje równocześnie obejrzeliśmy się na ciężarówkę stojącą przed magazynem. Sprężarka chłodni pomrukiwała cicho w nocnej ciszy.

– Trzeba dokładniej obejrzeć ten wóz – zdecydował Morelli. Podeszliśmy z powrotem do auta. Joe zaczął z uwagą odczytywać wskazania umieszczonych na zewnątrz zegarów.

– Na ile jest ustawiona? – spytałam.

– Minus pięć stopni.

– Po co aż tak nisko?

Morelli zeskoczył z podwozia i ruszył w kierunku drzwi skrzyni.

– A jak myślisz?

– Czyżby chcieli coś zamrozić?

– Mnie się też tak wydaje.

Wrota chłodni były zabezpieczone ciężką sztabą, w której uchwycie wisiała duża kłódka. Joe zważył ją w dłoni.

– Nie jest tak źle – mruknął do siebie.

Skierował się energicznym krokiem do furgonetki i po chwili wrócił z piłką do metalu.

Rozejrzałam się nerwowo dookoła, gdyż niezbyt uśmiechała mi się perspektywa schwytania na gorącym uczynku włamywania się do cudzego pojazdu.

– Nie można tego zrobić w inny sposób? – zapytałam, przekrzykując głośny zgrzyt ciętego żelaza. – Nie masz jakiegoś wytrycha?

– Tak będzie szybciej – odparł spokojnie Joe. – Uważaj tylko, czy nie kręci się gdzieś w pobliżu jakiś strażnik.

Błyskawicznie poradził sobie z kłódką, odrzucił ją za siebie, zdjął sztabę i pociągnął skrzydło ciężkich drzwi chłodni. Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. Morelli złapał się uchwytu, postawił stopę na zderzaku i wskoczył do środka. Uczyniłam to samo. Po omacku odnalazłam w torebce swoją latarkę. Mroźne, zatęchłe powietrze zatykało dech w piersiach. Omietliśmy wąskimi promieniami światła pokryte szronem ściany. Spod sufitu zwieszały się wielkie haki rzeźnicze. Tuż za drzwiami stał zamknięty blaszany pojemnik, który Louis z Salem wynieśli przed południem ze sklepu. Drugi, identyczny, lecz pusty, stał nieco dalej, zdjęta pokrywa była oparta o ścianę chłodni.

Poświeciłam w głąb skrzyni, a następnie skierowałam promień latarki na podłogę. Z gardła wyrwał mi się cichy okrzyk, kiedy dostrzegłam w jej blasku Louisa. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi rękoma i niewiarygodnie rozszerzonymi, wpatrującymi się tępo przed siebie oczami. Cienka strużka krwi, jaka pociekła mu z nosa, zamarzła na policzku. W przedniej części jego roboczych, drelichowych spodni ciemniała wielka plama tak samo zamarzniętej uryny. Pośrodku czoła mężczyzny widniał nieduży, okrągły otwór wlotowy po kuli. Ciało Sala spoczywało tuż obok. Miało taką samą ranę w głowie, a na twarzy zabitego malował się podobny wyraz skrajnego osłupienia.

– Cholera! – syknął Morelli. – Znowu nie dopisało mi szczęście.

Do tej pory trupy widywałam jedynie namaszczone olejkami i ubrane odświętnie do pochówku. Włosy miały starannie uczesane, policzki ubarwione różem, a oczy zamknięte, co miało sugerować udanie się na wieczny odpoczynek. Nigdy dotąd nie miałam okazji patrzeć na człowieka zabitego strzałem między oczy. Pewnie dlatego żołądek natychmiast podszedł mi do gardła i odruchowo zakryłam usta dłonią.

Morelli szybko pociągnął mnie za rękę w stronę drzwi.

– Tylko nie zwymiotuj w środku – rzekł, zeskakując na wysypany żwirem plac i pociągając mnie za sobą. – Mogłabyś zatrzeć ślady na miejscu zbrodni.

Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów, przywołując się do porządku. Joe położył mi dłoń na karku.

– Dobrze się czujesz?

Energicznie przytaknęłam ruchem głowy.

– Tak, dobrze… Po prostu… zaskoczył mnie ten widok…

– Muszę przynieść parę rzeczy z furgonetki. Zostań tutaj. Nie wchodź z powrotem do chłodni i niczego nie dotykaj.

57
{"b":"101302","o":1}