Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Strach nie podlega prawom logiki. Jest oczywiste, że nikt nikomu nie może zrobić krzywdy przez telefon. Niemniej wtuliłam głowę w ramiona, gdy tylko zrozumiałam, że to dzwoni Ramirez.

Po chwili szybko odłożyłam słuchawkę. Kiłka sekund później telefon zadzwonił ponownie, nie odebrałam jednak, lecz wyszarpnęłam wtyczkę kabla z gniazdka w ścianie. Niezwykle była mi potrzebna automatyczna sekretarka, ale nie mogłam sobie pozwolić na jej zakup, dopóki nie zdobędę kolejnego honorarium. Dlatego też postanowiłam z samego rana zająć się sprawą Lonniego Dodda.

Obudziło mnie jednostajne bębnienie deszczu o podest drabinki pożarowej za oknem sypialni. Cudownie, pomyślałam, tylko tego mi jeszcze brakowało, jakbym nie miała wystarczająco dużo kłopotów. Wysunęłam się spod kołdry i odchyliłam zasłonkę, lecz widok silnie zachmurzonego nieba, zapowiadającego całodniowe opady, pozbawił mnie resztek nadziei. Plac parkingowy przypominał błyszczącą taflę lodu, która odbijała słabe refleksy świateł ulicznych latarń. Aż po horyzont ciągnęła się zwarta powłoka ciemnoszarych chmur, wiszących nisko nad ziemią. Deszcz jak gdyby zmieniał cały widok za oknem w czarno-biały.

Wykąpałam się, włożyłam dżinsy i bawełnianą bluzkę, ale nie suszyłam włosów. Nie było sensu zajmować się fryzurą, skoro zaraz po wyjściu na dwór miała zostać zniszczona przez wilgoć. Zjadłam śniadanie, wymyłam zęby i na poprawę humoru nałożyłam sobie cienką warstwę turkusowego cienia do powiek. Na tę pogodę bez żalu włożyłam jeszcze mokre buty, które ucierpiały w pojemniku na śmieci. Pochyliłam się nisko i pociągnęłam nosem. Nie czułam już smrodu, najwyżej ledwie uchwytną woń gotowanego mięsa. W każdym razie doszłam do wniosku, że nie powinnam wzbudzać szczególnych podejrzeń.

Przejrzałam rzeczy w torebce, chcąc się upewnić, że jest tam wszystko, czego mogę potrzebować, czyli kajdanki, ciężki klucz francuski, latarka, rewolwer, paczka zapasowej amunicji (co prawda, niezbyt przydatna, skoro już zapomniałam, jak się ładuje broń, będąca jednak dość poręcznym przedmiotem, gdybym musiała rzucić czymś ciężkim za uciekającym przestępcą). Dołożyłam do tego jeszcze teczkę z dokumentami sprawy Dodda oraz składaną parasolkę i paczkę markiz orzechowych na wypadek, gdybym zgłodniała. Wyciągnęłam z szafy gruby, czarno-czerwony płaszcz przeciwdeszczowy z goreteksu, który kupiłam sobie, kiedy jeszcze zaliczałam się do nieźle zarabiającej klasy średniej. Tak wyekwipowana zeszłam na parking.

W takie dni powinno się zasiadać w fotelu, okrywać nogi kocem, czytać jakąś dobrą książkę i zajadać najlepsze lody czekoladowe. Na pewno nie był to dobry dzień na ściganie przestępców. Niestety, znowu brakowało mi forsy, toteż nie mogłam sobie pozwolić na luksus wyboru najlepszej pogody na wykonanie zlecenia.

Lonnie Dodd mieszkał przy ulicy Barnesa pod numerem 2115. Rozłożyłam plan miasta i odnalazłam ten adres. Hamilton liczy znacznie mniej mieszkańców, lecz zajmuje w przybliżeniu trzy razy większy obszar niż Trenton, a na planie wygląda jak wielki plaster babki z bakaliami, po brzegach nadgryziony przez myszy. Okazało się, że ulica Barnesa biegnie na samym skraju miasta, wzdłuż torów kolejowych, za którymi zaczyna się już Yardville, a więc daleko na południowych krańcach aglomeracji.

Pojechałam aleją Chambersa, potem skręciłam w ulicę Broad i dotarłam nią do Apollo, od której odchodzi ulica Barnesa. Niebo trochę się przejaśniło, nie miałam więc kłopotów z odczytaniem numerów mijanych domów. Im bardziej się zbliżałam do numeru 2115, tym silniejsze ogarniało mnie przygnębienie. Wygląd tutejszych posiadłości pogarszał się w zastraszającym tempie. Bliżej skrzyżowania stały okazałe domy jednorodzinne, zadbane i eleganckie, pooddzielane rozległymi trawnikami, szybko jednak znalazłam się w okolicy zamieszkanej przez ludzi o najniższych dochodach, wreszcie wjechałam do dzielnicy biedoty.

Dom oznaczony numerem 2115 stał niemal na samym końcu ulicy. Trawnik, który niegdyś oddzielał go od jezdni, zmienił się w klepisko porośnięte wybujałymi chwastami. Frontowe podwórze zdobił całkowicie zardzewiały rower i stara pralka bez pokrywy. Dom przypominał drewnianą ranczerską chatę postawioną na podmurówce z polnych kamieni, prędzej należało go określić mianem szopy niż domu. W moim pojęciu taka budowla nadawała się tylko do hodowli kur bądź świń. Jedno z okien od frontu było zabite krzywo przyciętą płytą pilśniową. Prawdopodobnie mieszkańcy chcieli się zasłonić przed wzrokiem wścibskich sąsiadów, by w spokoju raczyć się najtańszym piwem i planować swoje drobne przestępstwa.

Przez chwilę siedziałam w aucie, wreszcie stwierdziłam, że raz kozie śmierć. Deszcz nieustannie bębnił o dach jeepa i spływał strugami po przedniej szybie. Sięgnęłam po szminkę, żeby choć w ten sposób podnieść się nieco na duchu. Niewiele to pomogło, toteż poprawiłam cienie na powiekach i upudrowałam sobie policzki. Uważnie obejrzałam się w lusterku. Nie ma co, i tak nie zrobię się na piękność, pomyślałam. Po raz ostatni zerknęłam na fotografię Dodda, nie chciałam bowiem popełnić jakiejkolwiek pomyłki. Wrzuciłam kluczyki do torebki, naciągnęłam kaptur na głowę i wysiadłam. Kiedy pukałam do drzwi, ożyła we mnie nadzieja, że nikogo nie zastanę w domu. Dokuczliwe opady oraz wygląd tego domostwa i całej okolicy przyprawiał mnie o dreszcze. Pomyślałam, że jeśli zapukam po raz drugi i też nikt nie odpowie, uznam to za wyrok boski i czym prędzej się stąd wyniosę.

Nikt nie odpowiedział na moje pukanie, usłyszałam jednak szum spuszczanej wody w toalecie, zyskałam więc pewność, że ktoś jest w domu. Rozzłoszczona, kilkakrotnie huknęłam pięścią w drzwi.

– Proszę otworzyć! – zawołałam. – Przywiozłam pizzę!

W wejściu stanął chudy, kościsty chłopak z ciemnymi, posklejanymi włosami do ramion. Był zaledwie parę centymetrów wyższy ode mnie. Chodził boso i bez koszuli, miał na sobie tylko parę zaplamionych dżinsów o postrzępionych nogawkach, z nie zapiętym do końca rozporkiem. Ponad jego ramieniem dostrzegłam fragment – straszliwie zagraconego pokoju. Z wnętrza domu buchnęło zatęchłe powietrze, cuchnące kocimi sikami.

– Nie zamawiałem żadnej pizzy – powiedział.

– Lonnie Dodd?

– Zgadza się. O co chodzi z tą dostawą pizzy?

– Skłamałam, żeby pan w końcu otworzył mi drzwi.

– Po co?

– Jestem asystentką Vincenta Pluma, który poręczył za pana kaucję wyznaczoną przez sąd. Nie stawił się pan na rozprawie, toteż konieczne jest wyznaczenie nowego terminu posiedzenia sądu.

– Mam to w dupie. Nie obchodzą mnie żadne terminy posiedzeń.

Deszcz spływał strumieniami z mojego płaszcza. Czułam, że mam już całkowicie przemoczone nogawki spodni i chlupie mi w butach.

– To zajmie tylko parę minut. Byłabym wdzięczna, gdyby pojechał pan ze mną.

– Kłamiesz. Plum nie ma żadnych asystentek. Zatrudnia tylko jedną babkę z wielkimi, sterczącymi cyckami i paru zawszonych łowców nagród… Bez obrazy, lecz nawet mimo płaszcza przeciwdeszczowego widzę, że nie jesteś tą lalunią ze sterczącymi cyckami, a to oznacza, że musisz być łowcą nagród.

Błyskawicznie chwycił moją torebkę, zerwał miją z ramienia, po czym wysypałjej zawartość na brudny chodnik za drzwiami. Rewolwer z głośnym łomotem wylądował na podłodze.

– Oho! – mruknął Dodd. – Mogłabyś mieć spore nieprzyjemności, gdyby gliniarze zobaczyli, co nosisz w torebce.

Przekrzywiłam lekko głowę i popatrzyłam na niego z ukosa.

– Czyżbyś zamierzał ich o tym poinformować?

– A co, zły pomysł?

– Sądzę, że byłoby jednak lepiej, gdybyś włożył jakąś koszulę oraz buty i pojechał ze mną do miasta.

– Dla mnie to wcale nie byłoby lepiej.

– Jak chcesz. Oddaj mi w takim razie moje rzeczy i zaraz stąd zniknę.

Rzadko udawało mi się mówić bardziej szczerze.

– Niczego ci nie oddam. Wydaje mi się, że teraz są to już moje rzeczy.

Miałam straszną ochotę wymierzyć mu solidnego kopniaka w jaja, ale on był szybszy. Pchnął mnie z całej siły, aż poleciałam do tyłu i z impetem walnęłam pośladkami o cementowy chodnik, rozchlapując błoto na wszystkie strony.

34
{"b":"101302","o":1}