Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czekała na mnie na łóżku. Rzuciłem się na nią. Wkrótce zacharczała z rozkoszy, po raz pierwszy tej nocy, chwyciła przedmiot swego pożądania i z oddaniem zaczęła mi udowadniać, że niczego nie zapomniała z lekcji nocy poprzedniej. Mój Boże, jakże uzdolnione były Jej małe dłonie!

Położyłem rękę na jej włosach i lekko, lecz zdecydowanie przycisnąłem jej głowę, ucząc ją nowych pieszczot, które, jak się wydawało, spodobały się jej. Później, kiedy uznała, że dosyć już mnie zabawiła, położyła się na plecach, szeroko otwarta.

– Ty wejść. Ty wejść szybko!

Był to raczej rozkaz niż błaganie. Po paru minutach zaczęła wrzeszczeć i już nie przestała. Była nienasycona, domagając się mnie, przytrzymując, rycząc głośniej, kiedy tylko wydawało się, że zwalniam. Oddawała się najpełniej, jak mogła, jej wielkie oczy lśniły radośnie i wyrażały samicze pożądanie, które doprowadzało mnie do szału.

Uczyła się wszystkiego. Prosiła o jeszcze, bardziej nawet wymagająca niż poprzedniej nocy. Ponownie, starając się jak mogłem, by ją zadowolić, dziwiłem się takiemu zapamiętaniu. Było tego za wiele. Ponownie, i wcześniej niż poprzedniej nocy, zapomniałem całkowicie o bożym świecie i przez kilka godzin oddałem się całkowicie przyjemnościom.

Wczesnym rankiem, kiedy już miało świtać, wspólnie odświeżyliśmy się przy zbiorniku wody, zaśmiewając się. Potem przez chwilę były pocałunki i pieszczoty, kiedy to przytulona poprosiła mnie, by ją nauczyć różnych świństw, które śmiejąc się powtarzała. Wkrótce, słysząc tak nieprzyzwoite wyrazy z tak pięknych ust, poczułem przypływ resztek energii. Chwyciłem ją za kostki u nóg, zaciągnąłem na bok i rozłożyłem, zdecydowany powtórzyć wszystko od początku. Ryknęła na całe gardło.

– Tak! Tak! Do środka jeszcze! I całą wiązankę słów, których dopiero ją nauczyłem.

***

Następny dzień był dla mnie trudny. Z samego rana wymknęła mi się i później już tylko z oddali posyłała, mi uśmiechy pozbawione jakiejkolwiek czułości.

Usiłowałem się zmusić do myślenia w kategoriach rozsądku, a nie jak europejski szczeniak. Mała była Afrykanką. Jej jasna skóra i kształty nie powinny tego faktu przesłaniać. Dla niej nie istniała miłość na co dzień, ukradkowe całuski i pieszczoty. Romantyzm to wynalazek białych, rzecz sztuczna, forma stosunków, którą wymyśliliśmy, bo nasza rasa lubi skomplikowane historie. Afrykanie, zwłaszcza ci z buszu, jak wszyscy ludzie, dla których przeżycie jest sprawą niepewną, zupełnie nie zawracają sobie głowy takimi rzeczami. Dla nich fakt, że ulżyło się sobie z istotą płci odmiennej, wcale nie oznacza, że trzeba chodzić trzymając się za ręce albo obcałowywać przez cały dzień. Jest co innego do roboty. Miłość to wynalazek próżniaków, mających pełne żołądki i dużo wolnego czasu.

Dostawała chcicy od pełni księżyca? Więc starała się temu zaradzić. Dla niej cały problem był właśnie taki prosty. Powinienem się cieszyć, że mnie właśnie przypadła ta robota, a nie zatruwać sobie życie cierpieniami nieszczęśliwego kochanka.

Lecz słuszne myśli i obiektywna analiza problemu nic tu nie zmieniały. Choć w duchu rozwijałem nowe rasowe teorie, nie myślałem o niej inaczej jak "moja malutka", "moja księżniczka" i używając innych równie śmiesznych zdrobniałych nazw, przy czym narastała we mnie choroba wielka jak nasze jezioro. I to jej zapamiętanie, też nienormalne, wprowadzało mnie w błąd. W nocy zachowywała się dokładnie jak biała kobieta, bardzo zakochana. Jej nocny głód i jej pragnienie przyjemności były tak wielkie, że nie potrafiłem zrozumieć, by mogła być tak obojętna i spokojna w ciągu dnia.

***

Wieczorem czekała na mnie, naga i pachnąca; uczepiła się mojej szyi i wyszeptała:

– Pierdolić mnie. Pierdolić mnie mocno. Ty, jeśli chcieć, wszystko połamać!

Tej nocy sama z siebie odwróciła się do mnie tyłem, na kolanach, i rozszerzyła pośladki rękami.

– Tu! – warknęła. – Walić mnie tu!

Ponownie prześcignęła mnie samego w pragnieniach, energii i apetycie: rzuciłem się na nią tak, jak tego. chciała, i zapomniałem o wszystkim.

***

Wraz ze zmianą fazy księżyca uspokoiła się. Nasze stosunki uległy pewnemu rozluźnieniu, choć zdarzało się nam kochać przez całą noc. Wieczorami zwracała teraz na mnie uwagę i sympatycznie, może z mniejszą pasją, poddawała swoje drobne ciało moim pragnieniom.

Dni upływały podobne jeden do drugiego. Nigdy już nie odnajdę małej dziewczynki z tamtego okresu, czułej i delikatnej. Przyroda i przeżycia zrobiły swoje.

***

Miesiąc później, kiedy nastała pełnia. Mała chodziła zdenerwowana przez cały dzień. Wieczorem niewiele brakowało, by zaprowadziła mnie do łóżka trzymając za rękę, a może nawet za co innego. Nastąpiły znowu trzy noce całkowitego zapamiętania i niepohamowanych wrzasków, najgłośniejszych, jakie kiedykolwiek słyszałem. Potem, po tych trzech nocach, uspokoiła się ponownie.

***

Życie wróciło do dawnego rytmu.

Liczba nacięć, które Montaignes codziennie wyrzynał na głównym słupie świetlicy, wskazywała, że upłynął siedemdziesiąty dzień, odkąd przybyliśmy nad Jezioro Dinozaurów.

Człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego, strawić każdą tragedię i dowolną sytuację. Najczęściej zabija ludzi utrata nadziei, brak woli przetrwania wobec wydarzeń, które nagle wydają się zbyt ciężkie. My walczyliśmy, co zaowocowało objęciem tego zakątka w posiadanie, i teraz czuliśmy się tu zupełnie swobodnie.

Brak wygód już nam nie dokuczał. Erzac stał się porannym napojem całkiem do przyjęcia, zwłaszcza od kiedy Paulowi udało się dodać do niego kakao. Stary zbudował sobie także leżak i długie wieczorne godziny spędzał w nim na medytacjach, niczym emeryt. Montaignes natomiast coraz więcej czasu poświęcał przyrodzie. Wielokrotnie niepokoiliśmy się już o niego, kiedy wracał bardzo późno. Ja ożeniony byłem z piękną dziewczyną, całkowicie wyzwoloną, której pragnienia były ściśle określone w czasie. Życie płynęło dalej…

***

Teraz już każdy z nas miał swoją dmuchawkę i własny kołczan strzał. Spędzaliśmy na ćwiczeniach całe popołudnia, rywalizując ze sobą. W strzelaniu do celu Montaignes był nie kwestionowanym mistrzem dzięki cechującej go precyzji, a w polowaniach – dzięki swej wyjątkowej cierpliwości. Kiedy Paulo i ja siedzieliśmy nieruchomo w krzakach przez godzinę, mieliśmy ochotę zagwizdać na zwierzynę, żeby szybciej nadeszła. Po dwóch godzinach ogarniała nas nieodparta chęć spalenia dżungli, wycia i przebiegnięcia stu metrów, ile sił w nogach.

Ja byłem natomiast mistrzem w rzucie maczetą do tarczy i do żywych stworzeń. Paulo, wraz z Małą, najchętniej oddawał się łowieniu ryb. Dziewczyna znalazła w jeziorze duże szare ryby, nieruchawe, o zwolnionych reakcjach. Oboje spędzali po parę godzin z nogami w mule, trzymając w rękach bambusowe oszczepy, zawzięci, nieruchomi, gotowi do uderzenia. W dziewięciu przypadkach na dziesięć pudłowali, ale w końcu wystarczała jedna taka ryba, żeby zapewnić nam posiłek.

Montaignes, wyczerpawszy uciechy płynące z wynalezienia dmuchawki i napotykając problemy techniczne w konstruowaniu łuku, zrobił dla nas proce. Sprzęt ten składał się z długiego pasa, wyciętego ze skóry potamoszery, i zakończony był małym kwadratem utrzymującym pocisk.

Szybko osiągnęliśmy biegłość w sztuce kręcenia procą tak, by wypuścić jeden koniec dokładnie w takim momencie, żeby pocisk poleciał w kierunku celu. Znajdowaliśmy jednak bardzo mało kamieni, z wyjątkiem dna jeziora, jeśli pogrzebało się w mule.

44
{"b":"101300","o":1}