Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ulubioną bronią naszej małej kolonii, nie licząc karabinów, które stale utrzymywaliśmy w dobrym stanie i naładowane, pozostała dmuchawka, wraz z towarzyszącą zatrutą strzałą.

Świetlica powoli zapełniała się skórami węży oraz antylop, cybetek, wiewiórek oraz małpiatek potto, które śpią podwieszone u gałęzi.

Montaignes zajął się także uprawami po zewnętrznej stronie palisady. Zasadził tam wiele gatunków roślin, pochodzących z jego "sadu", i w ten sposób zamierzał wydatnie zmniejszyć częstotliwość długich wypadów po żywność. Niedługo wychodzić już trzeba będzie tylko po mango, ignamy i banany, które spożywaliśmy na skalę przemysłową.

Kiedy zastanawiałem się nad jakimś zajęciem, przyszła mi do głowy myśl o zbudowaniu łodzi. Nie miałem nic do roboty. Prace w obozie nie zajmowały dużo czasu. Piroga, albo coś w tym rodzaju, byłaby. dobrą inwestycją na przyszłość.

Zacząłem nad tym myśleć. Wspomnienie Małego Ludzika, w przerażeniu czepiającego się naszej wywróconej pirogi, i jednego uderzenia ogonem, które wystarczyło krokodylowi, by ją do tego stanu doprowadzić, zniechęciło mnie do tego typu łodzi. W drodze powrotnej nie było mowy o uniknięciu Sanghi i tego wszystkiego, przez co już przeszliśmy, a więc i ludojadów, i wszystkich pozostałych miłych specjalności miejscowych.

Potrzebowaliśmy czegoś stabilnego, co zapewniłoby zarazem wygodę i swobodę ruchów, umożliwiającą obronę.

Więc? Transatlantyk? Skromniej, drobnicowiec? Bambusową platformę?

Wezwałem Montaignes'a i przedstawiłem mu swój problem.

– Hmmm… – powiedział. – Bambusową platformę jest łatwo zrobić, ale nigdy nie uzyska się stabilności i od pierwszej chwili będziemy przemoczeni.

– O ile któregoś dnia się po prostu nie rozpadnie… Myśleliśmy, porównywaliśmy, wymienialiśmy, aż w końcu podjęliśmy decyzję – po olśnieniu Montaignes'a.

– Dwie pirogi! � wykrzyknął.

– Ciekawe. Więc mnożymy ryzyko przez dwa, tak?

– Nie Mam na myśli dwie pirogi połączone ze sobą, tak jak te łodzie polinezyjskie. Robią to, żeby mieć stabilność na falach.

Znałem ten system, bo kiedyś zajmowałem się w tamtych stronach handlem między wyspami, pływając właśnie w takiej pirodze z wysięgnikiem. Natychmiast podjąłem tę myśl.

Postanowiliśmy wyruszyć całą grupą na poszukiwanie odpowiedniego drzewa. Musiało być wysokie co najmniej na dwadzieścia metrów, a drewno twarde, ale jednocześnie nie za trudne do obróbki. Wełniak byłby tu idealny. W pobliżu rosło ich wiele, ale wszystkie stały mocno. Potrzebowalibyśmy dwóch miesięcy, by ściąć któryś z nich maczetą.

Wystarczyły natomiast trzy dni, by znaleźć pień chlebowca, który runął niedawno, a zatem jeszcze nie przegniły, długości dwudziestu sześciu metrów i obrośnięty co najmniej dziesięcioma metrami gałęzi. Zlikwidowanie ich zajęło nam dwa dni. W wyniku tej pracy otrzymaliśmy długi walec o średnicy mniej więcej jednego metra i jako tako regularny.

– Dobra – zadecydowałem. – Zabieramy go!

***

Była to jedna z tych tytanicznych prac, w których rozpoczynaniu nie mam sobie równych. Zadanie ogromne, które zajęło nam dalsze dni. Na początku, przez kilka godzin, usiłowaliśmy pień przetoczyć, wytężając wszystkie siły. Za każdym nadludzkim wysiłkiem zyskiwaliśmy dobrych dziesięć centymetrów, stękając, pocąc się i walcząc z okolicznymi drzewami. Wysłałem wówczas wszystkich do lasu, z zadaniem dostarczenia jak najwięcej prostych gałęzi, które moglibyśmy podłożyć pod pień.

Następnego dnia rozpoczęła się prawdziwa praca. Obwiązaliśmy pień lianami niczym baleron. Stanąłem na jednym końcu, mocno zaklinowałem dłonie pod spodem i EEEEH! Unosiłem go na krótkie chwile. Pozostali korzystali z tego, by szybko wsuwać pod drzewo swoje gałęzie. Odpoczywałem. Nabierałem powietrza i ponownie podnosiłem swoje dziecko. Po pewnym czasie stało się możliwe przetoczenie pnia na rozłożone już gałęzie, co utworzyło pod nim szczelinę, w którą dało się wsunąć następne.

Paulo i ja zaprzęgliśmy się do lian. Montaignes i Mała pracowali przy kołach. Kiedy ciągnęliśmy, pień przesuwał się dość łatwo, tocząc się po gałęziach. Tamtych dwoje biegało z tyłu, podnosząc uwolnione gałęzie, po czym lecieli do przodu, by je tam podłożyć.

Potrzeba było jedenaście godzin wysiłku, by dotrzeć do fortu. Następnego dnia, z bambusów i liści palmowych, zbudowaliśmy daszek, by pień był osłonięty. Ta nowa budowla ochrzczona została pompatycznym mianem,,hangaru na łodzie".

Wkrótce zdałem sobie sprawę, że maczeta nie jest idealnym narzędziem do pracy w twardym drewnie. Od biedy za każdym razem dawało się wystrugać jeden wiór, ale rzecz stawała się coraz trudniejsza w miarę zagłębiania się w drewno. Lekko szacując zanosiło się na rok pracy.

Ale cóż znaczył dla nas rok mniej czy więcej? Choćby najdłuższa i najcięższa, praca będzie postępować… Postanowiłem, że piroga i hangar na łodzie będą miejscem, gdzie każdy w wolnych chwilach będzie przychodził wyrobić swoją normę wiórów. Zbliżała się pora deszczowa. Wkrótce będą mniejsze możliwości polowań oraz innej działalności. Przez pięć miesięcy woda będzie się lać na nas jak z cebra i drążenie chlebowca stanie się wówczas cenną odmianą codzienności.

***

Któregoś ranka Paulo znieruchomiał nagle z otwartymi ustami, ze wzrokiem utkwionym w szczyt palisady od strony lasu.

– Mamy sąsiadów – powiedział. Odwróciłem się.

– Widziałeś kogoś?

Nie dostrzegłem niczego. Paulo potrząsnął głową z lekkim uśmiechem.

– Mówię ci, że widziałem. Mamy gościa i wierz mi, że to nie wymoczek!

Na szczycie palisady pojawiła się ogromna czarna głowa.

– Masz, znowu jest!

Potem wielkie czoło, szerokie i niskie, a za nim dwoje okrągłych i ciekawych oczu, okolonych kępkami czarnych błyszczących włosów i ogromny płaski nos, składający się z dwóch szeroko otwartych nozdrzy. Wreszcie wielka okrągła szczęka i ramiona zapaśnika, pokryte czarną sierścią.

– Goryl!

– Wygrałeś – odparł Paulo. – I to młody! Muszą być i inne. To bardzo miłe zwierzątka; pójdziemy zobaczyć? Kiedy szliśmy ku bramie, Montaignes zapytał nieco zaniepokojony:

– Słuchaj, Paulo, jesteś pewien, że można tak do nich pójść? Goryle są silne. Nie zaatakują nas?

– Ależ nie, mówię ci, że są cudowne! No, popatrz na Eliasa, miły jest, nie? A przecież jest potężnie zbudowany i wygląda groźnie. No, chodź, sam zobaczysz, przedstawię cię.

***

Goryli szpieg uciekł, kiedy tylko się poruszyliśmy. Całą rodzinę znaleźliśmy nieco dalej, rozproszoną po lesie. Górujący nad grupą, składającą się z jakichś dwudziestu osobników, ogromny samiec siedział na tyłku, miał mniej więcej dwa metry wzrostu, wielki jak pięć razy ja albo dziesięć razy jak Montaignes, i przyglądał się, jak podchodziliśmy.

– Uuu… – odezwał się Montaignes, jakby się sparzył.

– Spokój! – powiedział Paulo.

Kilkoro członków rodziny, najbliżej nas, wycofało się na nasz widok ciężkim i kołyszącym się krokiem, podpierając się długimi przednimi łapami.

– Zatrzymajmy się tu – rozkazał Paulo. – Nie należy im przeszkadzać.

Kucnęliśmy mniej więcej dwadzieścia metrów od nich. Większość małp siedziała pośród roślinności, zbierając i czyszcząc młode pędy, które następnie połykała bez ceregieli. Kilka samic, noszących na plecach małe, powoli chodziło po terenie. Dwa małe samce o krótkiej sierści bawiły się spokojnie, popychając się wzajemnie.

Nasz młody kolega schował się w ogromnej kępie roślin o mięsistych liściach. Widać było tylko czubek jego wielkiej czarnej głowy i duże okrągłe oczy, nadal nas obserwujące.

Duży samiec nie spuszczał z nas oczu. Głowę miał wielką niczym kowadło, ozdobioną dwoma imponującej wielkości nozdrzami. Jego ramiona pokryte były gęstym futrem, o włosach dłuższych niż na reszcie ciała, czarnym i błyszczącym. Na bokach futro przerzedzało się, stopniowo przechodząc w szeroką srebrzystą plamę na plecach.

45
{"b":"101300","o":1}