Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Poczułem i usłyszałem, jak łamie się słup, po czym pada niedaleko mnie.

Już. Był nade mną.

***

Ustały wszelkie hałasy. Nie słyszałem nawet odgłosu łamanych gałęzi ani dudnienia ziemi, które wskazałyby mi, dokąd odszedł.

Milimetr po milimetrze uniosłem się, cały ubłocony. Boże! Jakiż byłem głupi sądząc, że palisada oprze się podobnej furii! Nie byłem w stanie wykonać ruchu. Strach opanował mnie i nie chciał już opuścić. Wydawało mi się, że słyszę za sobą jakby grzmot i że czuję, jak potwór miota się parę metrów ode mnie. Drżałem. Cały byłem we własnych wymiocinach. Miałem kurcze żołądka, wstrząsały mną torsje. Klęcząc w błocie, z dłońmi przyciśniętymi do brzucha, byłem jak sparaliżowany, a serce biło jak oszalałe.

Wrzasnąłem ze wszystkich sił, kiedy zaatakował ogrodzenie, daleko ode mnie, o jakieś pięćdziesiąt metrów, naprzeciwko. Wrzeszczałem ze strachu, że tu wpadnie. Jak w koszmarnym śnie ujrzałem, jak na wszystkie strony leciały odłamki bambusa, a straszliwa siła rozrzucała je z nieopisaną wściekłością.

Potem zniknął znowu i nie pojawił się więcej. Słychać już było tylko przenikliwe, dalekie odgłosy. Coraz dalsze. Rezygnował.

Nie ruszałem się. Ładnych parę godzin później wstał świt, a ja nadal leżałem w błocie, śmierdzący i żałosny, ściśnięty przerażeniem, jakiego nigdy przedtem nie odczuwałem.

Powoli, wraz z nastaniem dnia, zrozumiałem, że żyję. W trzech miejscach ogrodzenie było wgniecione, pozbawione wielkich odłamków drewna. Za moimi plecami pękło na pół, tworząc ogromną poziomą wyrwę długą na dziesięć metrów, której widok pogrążył mnie ostatecznie. Trochę więcej, tylko jeszcze jedno uderzenie, i rozwaliłby wszystko. Złapałby mnie, cisnął o ziemię i ostatecznie rozgniótł.

Dlaczego tego nie uczynił? Rana musiała być poważna. Osłabiony, przez chwilę jeszcze dawał upust swej złości, po czym musiał dać za wygraną. Podniosłem z błota karabin i poszedłem się odświeżyć, stopniowo odzyskując spokój. Moje dłonie jeszcze lekko drżały i w żaden sposób nie potrafiłem temu zaradzić.

Kiedy wszedłem do warsztatu, zrozumiałem natychmiast. Paulo patrzył na mnie niewypowiedzianie smutnym wzrokiem, okryty skórami, siedząc na brzegu łóżka dziewczynki. Montaignes, nadal leżąc, cicho płakał.

Umarła.

Paulo wycofał się na swoje łóżko. Obaj nakryli się swoimi matami, jakby ogarnięci atakiem choroby, by pozostawić mnie sam na sam z moim cierpieniem.

Wziąłem ją w ramiona. Na jej twarzy malował się całkowity spokój. W ostatnim odruchu samoobrony dotykałem ją i szczypałem, ale nie było żadnej nadziei. Tym razem odeszła tak daleko, że nie mogła już wrócić.

Przeszedłem przez fort, by zanieść ją do naszej chaty, ułożyłem ją na posłaniu, po czym wziąłem maczetę i z furią zacząłem ciąć bambusową podłogę. Potem na klęczkach wykopałem w ziemi otwór. Poświęciłem na to kilka godzin, bo chciałem, by był głęboki i miał równe brzegi. Następnie naciąłem bambusów odpowiedniej długości i rozłożyłem je na dnie i przy ściankach otworu, tworząc w ten sposób jakby skrzynię, możliwie regularną.

Ochroni ją to od padlinożernych zwierząt.

Uniosłem ją i delikatnie położyłem na dnie, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nakryłem ją matą i bardzo szybko, nie patrząc, przysypałem ziemią.

Ubijałem to miejsce, aż wszystko było zupełnie równe, po czym wyszedłem z chaty. Maczetą ciąłem słupy, aż domek zawalił się na grób. Zniszczyłem dach i ścianki, pozostawiając jedynie kupę połamanego drewna, strzegącą dostępu do grobu mojej narzeczonej.

Spoczywaj w pokoju, piękna mała dziewczynko.

***

Przygotowałem Paulowi i Montaignes'owi dwa nowe posłania z gałęzi i uzupełniłem ich zapas żywności. Zostało mi dziewięć naboi. Wziąłem sześć, karabin i wyszedłem z fortu.

Epilog

Odnalazłem skurwiela parę dni później. Od mojego wyruszenia nie było żadnych śladów, jak zwykle. Wydawało się znowu, że M'Bumba wyparował. Ale prowadziły mnie jego przedśmiertne porykiwania.

Długie, ostre dochodzące od zachodu.

Obszedłem fort dookoła. Na wielu palach była krew. Nasz pomysł, by najeżyć palisadę ostrymi bambusami, okazał się dobry. Za każdym atakiem nadziewał się na nie i miałem nadzieję, że miał teraz w trzewiach pełno wężowego jadu.

Dookoła, na niewielkiej przestrzeni, odnalazłem wielkie brunatne plamy, pozostałości po litrach krwi, jakie wsiąkały w ziemię i które powiedziały mi to, co potwierdzały dalekie odgłosy. M'Bumba był ranny. M'Bumba był w agonii!

***

Szedłem szybko i niemal bez zatrzymywania, tracąc niekiedy kierunek porykiwań, powracając na właściwą drogę po długim błądzeniu, powstrzymywany przez roślinność, która stawała się coraz bardziej gęsta i ciemniejsza.

Zagłębiłem się w ogromny zagajnik, pełen bluszczy i kolczastych roślin, przez który mogłem się przedzierać wyłącznie używając maczety. Ryki M'Bumby były bliskie, ostre, każdy trwał jakieś trzydzieści sekund i kończył się gardłowym, ochrypłym zachłyśnięciem się, przypominającym kichanie.

Teraz, kiedy stałem bez ruchu, słyszałem wyraźnie jego oddech.

Był niedaleko, ukryty gdzieś wśród nieprzeniknionych krzaków. Żeby nie wiem jak się schował, byłem zdecydowany nawet wykarczować okolicę jeśli zajdzie potrzeba, by go odnaleźć. Był teraz zbyt blisko, by mi się wymknął. Jedyną rzeczą, o której myślałem od dwóch dni, było, by dotrzeć na czas. Odnaleźć go, ale odnaleźć go żywego. Mieliśmy niewiarygodnie dużo rachunków do uregulowania.

***

Nagle ujrzałem na ziemi ogromną kość. Białą goleń słonia. Nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi, ale po. chwili natknąłem się na kolejne kości, coraz liczniejsze, na wpół pokryte ziemią.

Parę kroków dalej odkryłem wielki szkielet klatki piersiowej słonia, całkowicie pokryty bluszczem, niemal niewidoczny. Mógłbym przejść obok niczego nie zauważając.

Poświęciłem trochę czasu, by odgarnąć roślinność. Szkielet był cały, uzbrojony w dwa ogromne kły, które, jak się zdawało, czekały tylko na mnie. Zapamiętałem miejsce, wyryłem parę znaków na okolicznych drzewach i ruszyłem dalej.

Przeszedłem niecałe dwadzieścia metrów i natknąłem się na następny szkielet słonia, również całkowicie pokryty roślinnością i otoczony barokową zielenią. Tu także dwa piękne kły, zakryte krzewami. Potem znalazłem trzeci, też zarośnięty. Czwarty… zrozumiałem, że poszycie pełne było trupów. Znalazłem cmentarzysko!

***

Nie było wątpliwości. Legendarne miejsce, do którego stare słonie przychodziły umierać! To dziwne. Zawsze, ilekroć chciało mi się o tym myśleć, wyobrażałem sobie, że musi to być nieco tajemnicza polana, w głębi dżungli, którą napotyka się przypadkiem.

Kolejny olbrzym pokryty liśćmi. Kość wyzierała jedynie miejscami, niczym fragmenty białej skały. Kły sterczały w górę pośród warstw mchów i paproci. Pod tym sklepieniem musiały leżeć wszędzie, niewidoczne. Trzeba było na nie wejść, by je zauważyć.

Ociekałem potem. Walenie maczetą było wyczerpujące i nie traciłem czasu na zachwyty nad krajobrazem. Wdzierałem się coraz głębiej w coś w rodzaju tunelu i zaczynałem się zastanawiać, czy M'Bumba ponownie postanowił zakpić sobie ze mnie, kiedy wreszcie ujrzałem go przed sobą.

Parę metrów dalej, za zasłoną z lian i skłębionych liści, ujrzałem w mroku jego monumentalny czarny zad, całym ciężarem spoczywający na ziemi. Leżał na brzuchu i odwrócony był do mnie tyłem.

Kiedy nadszedłem, uniósł głowę. Gigantyczne uszy z czarnej skóry, postrzępione, wielkie niczym parawany, zawachlowały gwałtownie, zmiatając z ziemi gałęzie. Obrzydliwy skurwysyn nie spieszył się z odejściem z tego świata, gdzie wyrządził tyle zła. Jeszcze żył.

54
{"b":"101300","o":1}