Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ale ja znałem go dobrze i wiedziałem, że posiada ogromne zalety, którymi mniej się chwalił, a w szczególności wielkie serce, wcale nie takie zgniłe. Miałem dobrych trzydzieści lat mniej od niego. I mimo tej różnicy wieku nasza przyjaźń była głębokim uczuciem, utkanym ze śmiechu, ze wspomnień o wspólnie podejmowanym ryzyku, ze wzajemnego wielkiego szacunku i z całkowitej uczciwości. Za każdym razem, kiedy los gdzieś nas ze sobą stykał, a zdarzało się to często, rozpoczynała się nowa przygoda. Dla mnie jego obecność, kiedy coś się działo, stanowiła dodatkową przyjemność. On odczuwał to samo.

Naszą cechą wspólną było samo rozumienie wolności, wolności całkowitej, bez żadnych ustępstw i niezależnie od ceny. Podobnie jak ja był indywidualistą. Obaj zawsze żyliśmy poza normami, żeby nie powiedzieć, że je zwalczaliśmy.

Poszukiwanie wolności i przygody? Głód sensacji? Pragnienie, by żyć. intensywniej i zakosztować jak najwięcej doznań dostępnych człowiekowi? Trudno określić co to jest przygoda i jakie są powody, które skłaniają kogoś do wyboru takiego życia. To odrębny świat, a jego zasady i losy różnią go od wszelkich innych społeczności. To plemię specjalnej rasy ludzi, piratów, ułomnych, rycerzy, wielkich marzycieli, którzy stosują się do własnych, odmiennych zasad. Jeśli w języku potocznym "awanturnik" określa się osobę niemoralną, to wiedzcie, że Paulo i ja jesteśmy dumni mogąc odnieść je do siebie.

***

Za dużo czasu zajęłoby opowiadanie, czym było życie z Paulo; nasze liczne rajdy przez kontynenty, nasze zwariowane przedsięwzięcia, nasze liczne sukcesy, nasze nagłe bankructwa, nasze walki i nasze wojny.

Wiedzcie jedynie, że w Afryce byliśmy od trzech lat. Dla Paula, jak mawiał, była to jego �piąta kampania wśród czarnych". Dla mnie – dopiero trzecia. Seria klasycznych działań w wielkim stylu: przemyt, sieć dyskotek – a w nich odpowiednia atmosfera – wszelkiego rodzaju oszustwa… Dwa najbardziej udane to najpierw partyzantka w jednym z krajów Południa, do której chciałem, byśmy przystali, by walczyć o nasze demokratyczne ideały. Te ostatnie przybrały postać fasoli na każdy posiłek i kubańskich doradców, schlanych i śmierdzących, o poczuciu humoru równie ciężkim co ich buty. Jak należało się tego spodziewać, Paulo ukradł kasę. Z czystej i bezinteresownej przyjaźni przeszedłem wraz z nim do obozu wroga i wszystko zakończyło się po kilku miesiącach podczas wspaniałej ucieczki w kierunku granicy. Była też afera diamentowa w Zairze. Założyliśmy bowiem International Diamond Mining Investigations and Investments Company, kwitnące przedsiębiorstwo, które wzbudziło zbyt wiele zazdrości i zakończyło się fatalnie po paru miesiącach luksusu i powszechnego szacunku.

Wschód, zachód, południe, tempo naszych działań, a zwłaszcza naszych ucieczek, drastycznie zmniejszyło liczbę krajów gotowych udzielić nam gościny. Wszędzie spaleni przynajmniej na dziesięciolecie, znaleźliśmy schronienie w tym spokojnym Kongu Brazzaville. Po dwóch niespokojnych latach pragnęliśmy paru miesięcy wakacji.

Któregoś dnia w gablocie hallu międzynarodowego hotelu zobaczyłem rzeźby i jakieś obrzydliwe przedmioty z kości słoniowej. Dokonaliśmy szybkiego przeliczenia ceny za kilogram, spodobała się nam, więc kupiliśmy broń i rozpoczęliśmy polowania na słonie! O, nie pracowaliśmy zbyt wiele. Okoliczne słonie były starymi samotnikami, wygnanymi ze stada, i pojawiały się bardzo rzadko. Ponadto cena sprzedaży kości słoniowej zapewniała nam całkowicie zaspokojenie naszych potrzeb, a w tym czasie niczego więcej nie pragnęliśmy. Życie płynęło spokojnie, przerywane myśliwskimi wyprawami, wypadami do stolicy, bez specjalnych wydarzeń. Nikt się nas nie czepiał. Okolica, pełna bagien, nieprzebytych lasów i stref niebywale bujnej roślinności, nie interesowała nikogo.

Mieliśmy doskonałe stosunki z naszymi sąsiadami z plemienia Kuju, którzy bez trudności pogodzili się z naszą obecnością i wydatnie pomogli w zagospodarowaniu się. W rewanżu robiliśmy wszystko, by nasz pobyt był dla nich jak najbardziej korzystny. Zainwestowaliśmy więc w materiały szkolne, skierowaliśmy ich prace rolne na rośliny bardziej poszukiwane na rynku miejskim, zorganizowaliśmy system spółdzielczy w zakresie składowania i dostaw ziarna, a także zbudowaliśmy kilka małych domków, teraz zniszczonych, jak na przykład ambulatorium wyposażone we wszystko, co niezbędne do udzielenia pierwszej pomocy. Ludzie Kuju byli jedynymi klientami naszej faktorii. Mieli naturalnie nieograniczony kredyt. Jednak pomimo naszych nalegań korzystali z niego w bardzo niewielkim stopniu.

***

Montaignes wylądował w tym otoczeniu przed ośmiu miesiącami, co było oczywistym przykładem logicznej aberracji, jaką on sam stanowił. Któregoś wieczoru zobaczyliśmy, jak nadpływa przegniła piroga, obciążona na dziobie trzema starymi podróżnymi kuframi. Młody człowiek o twarzy dobrze wychowanego nastolatka wiosłował, zwrócony plecami do przodu, ubrany w zbyt obszerny lniany garnitur, z okularami na czubku nosa. Niezdarnie dobił do przystani, ale doprawdy nie miał wyboru: jeszcze parę metrów i jego przeładowana na dziobie i dziurawa skorupa zniknęłaby definitywnie z powierzchni wody. Następnie dołączył do nas, siedzących na tarasie, poprawił okulary, by popatrzeć na nas uprzejmie, i rzekł:

– Miło mi panów poznać, nazywam się Montaignes. Czy prowadzicie tu hotel albo coś w tym rodzaju?

Paulo długo mordował go wzrokiem. Zapewne oryginalność tego młodego człowieka sprawiła, że tego dnia nie został zmuszony do natychmiastowej kąpieli w rzece.

– Czy wyglądamy na oberżystów? Myślisz, że przyjechaliśmy tutaj, by prowadzić bistro?

– W takim razie…

– Siadaj – przerwał mu Paulo. – Wypijesz przecież pastis. Pora na aperitif!

***

Montaignes został na noc, potem na kilka dni. Po trzech tygodniach, choć nikt właściwie nie wiedział dlaczego, należał już do otoczenia. Był bardzo sympatyczny, zawsze gotów do rozmowy, i zawsze zadziwiał nas rozległością i różnorodnością swej wiedzy. Umiał opowiadać nie stając się nudnym, a jego wychowanie, najwyraźniej doskonałe, w naturalny sposób sprawiało, że nigdy nie przeszkadzał, nie narzucał się i nie nudził.

Był poza tym niezdarny, nie miał wyczucia przestrzeni i był roztargniony jak trzydziestu doktorów Schweitzerów, toteż jego nieuleczalne bałaganiarstwo pomału rozprzestrzeniało się na całą faktorię.

Miał ze sobą mnóstwo książek. Były grube, wielkie, w twardych okładkach. Jakieś traktaty pełne liczb. Inne z pięknymi ilustracjami przedstawiającymi rośliny i owady. Owady! Miał ich imponujące ilości, przyszpilone do deseczek i plastikowych podkładek, każdy ze swoją etykietką, nazwą po łacinie i jakimiś skrótami, z których nic nie kapowałem. Były też marynarski sekstans, chemiczne probówki, ludzka czaszka, nazwana imieniem Artur, zadziwiająco kompletna. Były mapy, próbki, jakieś zmajstrowane przedmioty, a wszystko porozrzucane po pokoju odpowiednio do przypadkowych pomysłów i natchnienia właściciela…

Nie wiedzieliśmy i nigdy nie dowiedzieliśmy się, skąd pochodził. Nie zadawaliśmy mu pytań. Nie leżało to w naszej naturze. Jaki konflikt, dramat, tragedia zmusiły go do wyjazdu? Jaki ogromny zawód miłosny pchnął tego młodego naukowca, by wsiadł do dziurawej pirogi i bez żadnej nadziei popłynął z prądem rzeki Kongo? Tajemnica była całkowita, ale Paulo i ja wyczuwaliśmy u Montaignes'a jakąś przepaść dzielącą go od świata, przepaść inną od naszej, lecz równie głęboką. To właśnie zapewne w dużej mierze ułatwiło jego wejście do naszego prywatnego świata, zwykle tak pieczołowicie chronionego.

***
2
{"b":"101300","o":1}