Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przygotowałem swój bagaż. Winchester Express, dwie maczety, kilka owoców w małym woreczku ze skóry, zrobionym przez Montaignes'a. Dmuchawka i strzały. To wystarczy. Szykowałem swój tobołek ciągle do nich przemawiając.

– Nie niepokójcie się. Odchodzę. Ale wrócę. Słyszysz mnie, Paulo? Idę tam i z powrotem. To kwestia… powiedzmy, paru dni. Muszę stąd odejść. Słyszysz, Stary? Na moim miejscu zrobiłbyś to samo. Co, Paulo? Powiedz mi, że zrobiłbyś to samo!

Były to z pewnością ostatnie słowa, jakie do niego kierowałem, ale on ich nawet nie słyszał, mój stary kumpel.

Świt zastał mnie na łóżku Małej, mojej dziewczynki, którą trzymałem w ramionach.

– Żyj! – tłumaczyłem jej. – Błagam cię, wysłuchaj mnie przez sen i walcz o życie. Nie porzucam cię. Odchodzę, żeby wrócić. Musisz to zrozumieć, moja malutka, kochana. Elias idzie po pomoc. Wróci. Musisz tu jeszcze być, kiedy wróci.

Łagodnie ucałowałem jej usta, pogładziłem jej skronie, zamyśliłem się, patrząc na jej twarz. Po czym postanowiłem nie odchodzić…

***

Wydawało się, że potop nigdy się nie skończy, jak gdyby prowadził ze mną długotrwałą wojnę nerwów. Tylko w nocy zdarzały się krótkie przerwy, podczas których i tak słychać było hałas wodospadów spływających z drzew. Na kilka chwil chmury odsłaniały niemal okrągły księżyc tak błyszczący, że jego światło przebijało niekiedy przez zasłonę deszczu w postaci białej poświaty.

Upływały dni. Wyzbyłem się wszelkich myśli o ucieczce. Oczywiście byłem świadomy stałej obecności śmierci, ale po pierwszym odruchu samoobrony odeszła ona na dalszy plan, gardziłem nią.

Zrozumiałem, że odejście nie było właściwym krokiem. Jakieś przeczucie, jeden z tych wewnętrznych głosów, których zawsze ślepo słuchałem, zabraniało mi tego. Przeżywać przygody oznacza mieć z przeznaczeniem więcej do czynienia niż przeciętny człowiek i pozwala nauczyć się odczytywać jego znaki i sygnały.

Coś się tutaj szykowało. Musiałem być przy tym obecny. Trudno wytłumaczyć takie przeczucia.

Byłem przekonany, że rozwiązanie nastąpi tutaj, w tym forcie, który sam zbudowałem. W miarę upływu dni uczucie to stawało się coraz silniejsze, a data rozwiązania coraz bliższa. Wielka, niemal doskonale okrągła księżycowa tarcza coś zwiastowała. Wiedziałem, że to coś miało pierwszorzędne znaczenie. Był to koniec pewnej historii. Należało wydać ostatni bój, i ja miałem w tym uczestniczyć.

Zresztą tak czy inaczej nie będzie mi dane tak po prostu się z tego wywinąć. Byłem częścią tej historii i nie mogłem od niej uciec. Jedyna możliwość ucieczki zarysowała się już bardzo dawno: było to wtedy zanim zgodziliśmy się na udział w pierwszej ceremonii, w rytuale odprawionym przez czarownika w domu z wężami. Od tego czasu byliśmy już w to wplątani.

Teraz rozumiałem to jasno. Kryzys, jaki przechodziłem w strugach deszczu, zdarł ostatnie zasłony, przysłaniające przede mną przyszłość. Było tylko jedno logiczne wyjście z tego burdelu, mianowicie walka, do której zgłosiliśmy się na ochotnika i przed którą się nie uchylę. Im bardziej rosła tarcza księżyca, tym większa ogarniała mnie pewność. Jednocześnie blizny, jakie miałem wewnątrz dłoni, zdawały się coraz bardziej wrażliwe.

***

Stało się to trzeciej nocy pełni.

Od poprzedniego dnia Paulo i Montaignes powoli wracali na ziemię. Okresy ich przebudzeń były teraz częstsze. Montaignes, po raz pierwszy od bardzo dawna, oprzytomniał całkowicie i wypowiedział coś innego niż cytaty z Baudelaire'a. Skorzystałem z tego, żeby odżywić ich maksymalnie, by ten przypływ energii nie został stracony.

Tej nocy, późno, obudzili się obaj i każdemu przygotowałem tykwę pełną gorącej papki owocowej, do której wsypałem całą resztkę cukru z trzciny.

Paulo miał ledwo sił, by poruszać łyżką. Skulony, pozbawiony energii, z ustami o pięć centymetrów nad miską, wciągał po parę kropel i przełykał je w nieskończoność. Montaignes pił bezpośrednio z miski i ciekło mu po brodzie.

Przyjemnie było na nich popatrzeć.

M'Bumba zaatakował właśnie wtedy, bez żadnego ostrzeżenia. Potężny wstrząs sprawił, że zadrżała ziemia, podczas gdy w powietrzu rozchodził się donośny huk. Dobiegał od palisady od zachodu, to znaczy od strony lasu.

Natychmiast wybiegłem na zewnątrz, z Winchesterem w dłoni. Nareszcie! Doszło do spotkania, do ostatniej walki!

Ziemia ponownie zadrżała. Na moich oczach, trzydzieści metrów dalej, palisada nagle wydęła się do wewnątrz, popychana nadprzyrodzoną siłą. Przez ułamek sekundy pozostała napięta. Czułem, jak bambusowe włókna naprężają się, gotowe pęknąć. Wbity w ziemię pal wygiął się, wygiął jeszcze bardziej i złamał się z suchym trzaskiem, jakby ktoś strzelił z potwornego bicza. Jeden z kawałków wyleciał w powietrze i spadł gdzieś dużo dalej. Palisada powróciła na swoje miejsce rozbryzgując wokół błoto.

Podbiegłem, by ustawić się z boku, obok palisady, dwadzieścia metrów od atakowanego miejsca. W ten sposób będę miał słonia z profilu, kiedy palisada puści. Będę mógł wycelować, zanim zdąży przejść pięć metrów wewnątrz fortu.

Przyklęknąłem w błocie, opierając ramię o jeden z ukośnych pali, by zamortyzować odrzut. Przyłożyłem Winchestera do oka i wycelowałem mniej więcej na wysokość głowy zwierza.

Ziemia znów zadrżała. Huk uderzenia, potworny, spowodował, że instynktownie wtuliłem głowę w ramiona. Zobaczyłem, jak palisada ugina się, jak gdyby niewidzialna ręka chwytała ją od góry i ciągnęła ku ziemi.

I zobaczyłem go. W nowej przestrzeni, jaka pojawiła się w miejscu, gdzie palisada ugięła się pod jego naporem. Ujrzałem jego głowę, niczym skała, i kawałek karku, wiele metrów nad ziemią. Wydawało się, że jego kieł zaklinował się między bambusami, i słoń wściekle potrząsał całą konstrukcją, by się oswobodzić, co wzbudzało drgania dookoła.

Strzeliłem. Dwa razy, jeden za drugim.

Palisada powróciła na swoje miejsce, a jednocześnie potworny, wściekły ryk, mrożący krew w żyłach oddalał się w kierunku lasu.

Trafiłem go!

Podszedłem bliżej. W palisadzie pomiędzy dwoma złamanymi bambusami ział teraz długi wyłom. Po drugiej stronie nie było niczego. Skurwiel schronił się w lesie. Odgłosy łamanych gałęzi i głuche dudnienie wskazywały, że nie odszedł daleko. Pozostawał w pobliżu.

Załadowałem ponownie, gotów na drugie starcie, i znów usadowiłem się oparty o pal, klęcząc w błocie i mając nadzieję, że powróci tam, gdzie już zaatakował, bo miejsce, jak zdawałem sobie z tego sprawę, było gotowe całkowicie ustąpić.

Kurwa, trafiłem go! Biegaj teraz, kretynie! Przeleć się dookoła, rycz, ile chcesz! Ja tu cię posłucham. Mam dużo czasu. Tylko się pokaż, a urządzę ci zabawę. Dla ciebie ostatnią.

Hałasy ucichły, jakby pochłonął je las. Zdechł? Zwiał? Żaden z tych wariantów mnie nie satysfakcjonował. Musiał być gdzieś bardzo blisko, knując nowy numer. Mój wzrok bez przerwy przeszukiwał palisadę, starając się wypatrzeć jakiś cień lub ruch, który by coś zdradził. Byłem gotów do strzału, kiedy tylko znów zaatakuje. Moje uszy starały się wychwycić, poprzez odgłosy deszczu, hałas jego kroków, by określić, skąd nadchodzi. Ale cisza panowała teraz całkowita.

***

Palisada za moimi plecami rozleciała się.

Pal, o który się opierałem, wyleciał w górę i zostałem odrzucony o pięć metrów do przodu. Upadłem na kolana, w błoto. Chciałem się w nim całkowicie zanurzyć. Za mną uderzenia straszliwego tarana rozpychały bambusy. Słyszałem, jak trzaskają włókna. W najwyższym napięciu, ogarnięty chłodną paniką, oczekiwałem na ostatnie potężne trzaśniecie i potworne monstrum, które spadnie na mnie, by mnie zgnieść. Pod moimi piersiami ziemia dudniła. Hałas jego uderzeń i porykiwań, nieopisanie bliskich, rozsadzał głowę.

53
{"b":"101300","o":1}