Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Patrzcie – szepnął ledwie dosłyszalnie Montaignes – tutaj jest moja najważniejsza "strefa mordu", chociaż zwierzęta zaczynają już się na niej poznawać.

– Tutaj polujesz?

– Nie. Tutaj są wyłącznie pułapki. Porobiłem je wszędzie. Paulo uśmiechnął się szeroko.

– Nie? – szepnął. – A gdzie je porobiłeś?

I Montaignes nam pokazał. Te nieco jaśniejsze plamy liści na ziemi: doły, głębokie na pięćdziesiąt centymetrów i najeżone ostrymi bambusami. Nieco prostsze od innych liany wśród wiązek spadających z drzew utrzymywały kloce drzewne, służące jako przeciwwagi. Do drugiego końca przywiązane były bambusowe kraty i kolce najeżone zatrutymi ostrzami. Ziemia usłana była lianami, które uruchamiały pułapki, kiedy jakieś zwierzę się w nie zaplątało.

– I działają?

– Nie wszystkie – przyznał skromnie twórca. – Liany nie pozwalają na dostatecznie szybki ruch. Nie są tak gładkie i jednolite jak sznury. Często znajduję uruchomione pułapki, kolce drzewne czy kraty, które spadły na ziemię, ale zwierzę zdążyło uciec. Dlatego wymyśliłem takie strefy. Jeżeli ustawi się pułapki co parę kroków na przestrzeni kilku metrów kwadratowych, to jeśli trafi na zwierzaka bardziej tępego od innych, któraś pułapka musi zadziałać do końca i wtedy to się opłaci.

– Matko Boska! Montaignes! I dużo masz takich miejsc?

– W lesie cztery – odpowiedział spokojnie Montaignes. – Nie zaprowadzę was tam, bo są uruchomione. Przywiązuję pośrodku małego indyka albo innego żywego ptaka i drapieżniki zaraz się schodzą, przez cały dzień.

Ale najbardziej zadziwił mnie nieco dalej, kiedy wskazał nam wielki kolczasty krzew, pozornie nieprzystępny, pod który wśliznął się że zwinnością węża. Słyszeliśmy, jak usadawia się wewnątrz, po czym, bardzo powoli, zielony bambus dmuchawki, niemal niewidoczny, wysunął się z krzaka.

– Widzicie tę gałąź? – zapytał krzak.

O jakieś siedem albo osiem metrów dalej z ziemi wystawał kawałek złamanej, gnijącej gałęzi.

– Tam zakładam przynętę – mówił dalej kolczasty krzew. – A kiedy oprę sobie dmuchawkę na rozwidleniu gałązek, mam ją akurat na celowniku. Potamoszera albo antylopa przychodzi i piffit!… trafiam za każdym razem.

Wyszedł czołgając się na plecach, rozpromieniony.

– No… – dodał – prawie za każdym.

– I długo tak czekasz, wśród tych kolców?

– No, trzy albo cztery godziny, to zależy. Wszystko mi jedno. Przyjemnie jest posiedzieć bez ruchu. Po jakimś czasie ma się wrażenie, że już nigdy nie będzie się można ruszyć. Słyszy się wszystko dookoła, najmniejsze szelesty. Człowiek staje się drzewem, częścią składową lasu. Wtedy dopiero, nie wcześniej, przychodzą ofiary. Kiedy się jest statycznym, jak las… to bardzo dziwne… i pasjonujące!

Następnie Montaignes, coraz bardziej radosny, najwyraźniej szczęśliwy mogąc pochwalić się swoimi skarbami i tym, jak świetnie daje sobie radę, zaprowadził nas na zwiedzenie tego, co nazywał swoim "sadem". Był to spory obszar lasu, w którym, wśród poszycia, występowały niewiarygodne ilości najróżniejszych gatunków owoców. Były tu klasyczne mangowce, przypominające karłowate jabłonie, liczne (co najmniej dziesięć) odmiany bananowców rosnące w gęstych palmowych kępach oraz inne gatunki o nieprawdopodobnych kolorach i kształtach…

– To niesamowite – zwierzał się Montaignes. – Nie znam nazw nawet trzeciej części tego, co tutaj rośnie. Po prostu fantastyczne bogactwo gatunków!

Były tam wielkie orzechy o żółtych łupinach, "lekko kwaskowe, lecz o miękkim miąższu". Były białe owoce w dziwaczne zielone plamki, najeżone wypustkami, "jadalne, lecz bez wyraźnego smaku, sycące i mdłe". Były jakieś długie rzeczy w kształcie awokado i koloru bakłażanów. Były też niewiarygodnie małe figi, jasnoniebieskie, niemal turkusowe.

– Pyszne, ale niestety jest ich niewiele. Każdy krzew rodzi jedną albo dwie i wygląda na to, że cykl dojrzewania jest długi. Spośród tych, które próbowałem, żadna, dotąd nie odrosła. A na przykład te wielkie żółte owoce wyrosły ponownie w niecałe trzy tygodnie.

– Jak to? Próbowałeś nie wiedząc, co to jest? – spytał nagle Paulo.

– No wiesz… potrzebny był królik doświadczalny, więc zostałem nim.

Roześmiał się szczerze.

– Jadłem jedną próbkę dziennie. I nie umarłem. To się nazywa mieć szczęście!

– Ty chyba zwariowałeś! – wrzasnął Paulo.

– Ależ nie, jestem ostrożny…

Zjadał połowę dżungli nie wiedząc, co bierze do ust, i twierdził, że jest ostrożny!

– Popatrz, na przykład tego nie ruszałem. Jestem pewien, że jest szkodliwe.

– Tak – potwierdziłem. – Wygląda podejrzanie. Był to czerwony, podłużny owoc, lśniący jakby go polakierowano, rosnący kiściami na czymś w rodzaju rododendronu.

– A nie widziałeś gdzieś przypadkiem kawy? – spytał Paulo.

– Nie, na razie nie. Przecież bym przyniósł. Są natomiast kakaowce, ale kawy nie ma.

– A tytoń? Widziałeś może tytoń?

– Nie… A szukałem, możesz mi wierzyć! – odparł śmiejąc się. – Ale cierpliwości. Nauka robi postępy! Jestem pewien, że znajdę jeszcze mnóstwo ciekawych rzeczy. Cierpliwości…

Spacer ten sprawił nam ogromną przyjemność. Od bardzo dawna, a ściślej od czasu naszej kłótni po zamordowaniu słoniątka, nie spotkaliśmy się we trójkę tylko po to, żeby być razem. Tamta, odległa już awantura nie pozostawiła śladów. Żaden z nas już o niej nie myślał.

Naszego nowego Montaignes'a aż miło było oglądać. Chłopak. rozwijał się! Ten pewny siebie i chłodny, zblazowany facet, przemierzający dżunglę niczym stary specjalista ze szkoły przetrwania, w niczym nie przypominał małego lunatycznego naukowca, który na swojej ciężkiej od kufrów pirodze wpłynął w nasze życie rok wcześniej.

Paulo przyglądał mu się z uśmiechem starej babci. Ja również czułem wzmożoną sympatią do tego młodego człowieka. Śmiało mogę powiedzieć, że właśnie tego dnia definitywnie stał się członkiem naszej paczki. Oznaczało to, że stał się dla nas przyjacielem na dobre i złe, a dla reszty świata – awanturnikiem bez czci i wiary.

Ale wtedy, nad brzegiem Jeziora Dinozaurów, resztę świata mało to obchodziło. Nas tak. Wydarzyła się rzecz nadzwyczajna, nigdy nie widziana, więcej niż niesłychana.

Paulo położył rękę na ramieniu Montaignes'a i powiedział mu:

– Nieźle sobie dajesz radę. Mały. Masz prawidłowe reakcje. To dobrze.

Komplement? Z ust Starego? Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby komuś gratulował. Sądząc po promiennym uśmiechu Montaignes'a, ten doskonale zdawał sobie sprawę z wartości tych słów: były najrzadsze z rzadkich.

Wróciliśmy od strony jeziora, spokojni i powolni niczym emeryci, kiedy dzień zaczynał już powoli ustępować. W dali, nad lasem, w białym i zamglonym świetle wieczoru wznosiły się ku niebu kłęby żółtego dymu.

– Mmm, spójrz, Mały. Wiesz, co to za dymy?

– Widywałem je już nieraz.

– Ja – powiedział Stary – widywałem je często, prawie co wieczór. Zastanawiam się, co to może być…

– Nie wiem – odparł Montaignes. – Gorące źródła… albo bagna. W każdym razie to dość daleko stąd.

Stary milczał chwilę w zamyśleniu, spoglądając na jezioro i dymy unoszące się nad horyzontem, za wielką masą lasu.

– Taaak! – otrząsnął się po dłuższej chwili. – Tak. No, według mnie, to takie dymy nie wróżą nic dobrego. Taaak. Takie żółte dymy nigdy nie przyniosły nic dobrego. Możecie mi wierzyć nie podobają mi się te świństwa!

Kiedy tylko weszliśmy do fortu, zapomniałem o moich towarzyszach. Dokładniej stało się to, kiedy ujrzałem pochylone nad kuchennym paleniskiem małe spiczaste piersi mojej kochanki.

Podszedłem, by miłośnie się przywitać. Ledwie na mnie spojrzała, i to spode łba, po czym odeszła w głąb świetlicy, zostawiając mnie samego, nieporadnego w moim zmieszaniu. Zalała mnie fala smutku. Już koniec! Już mnie nie kocha!

Przez cały wieczór byłem nieswój, niezdolny dzielić dobry nastrój Paula i Montaignes'a. Mała dużo rozmawiała z nimi, a niewiele ze mną. Wspominałem uściski poprzedniej nocy, czując zarazem kłucie w sercu i niepohamowane pragnienie, by zacząć na nowo. Toteż po kolacji, kiedy Mała podśpiewując poszła się umyć i potem wróciła, naga i pachnąca, i przeszła przed nami kierując na mnie swoje czarne spojrzenie, by sprawdzić, czy na pewno ją podziwiam, kiedy pobiegła w stronę naszej chaty kręcąc małą pupką, całkowicie poddałem się radości i opuściłem towarzystwo.

43
{"b":"101300","o":1}