Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie różniło się to specjalnie od interfejsów innych biur podróży, do których zaglądali z Wiktorią za pośrednictwem domowego komputera i standardowego zestawu VR, planując wakacje.

Czuł łomot serca, jakby chciało gdzieś tam, w odległym miejscu, rozsadzić opuszczonemu ciału piersi.

A więc sterownik w jakiś sposób działał. Jego praca była zaburzona, nielogiczna – ale nadal potrafił przerzucać go po sieci. To miejsce, teraz, nie zostało mu wyjęte z podświadomości.

Gdyby mógł jeszcze poznać jego adres…

Wyćwiczone, kataryniarskie makra nie działały. Próbował raz jeszcze skorzystać z rady Ferna i przedrzeć się do głębszej warstwy środowiska. Szło opornie. Nie pamiętał komend, wciąż wywoływał przed sobą okno z komunikatem o błędzie.

– Nie licz na nic, przyjacielu – powiedział Żelazny, pojawiając się nagle na połączeniu on-line. – Nie chcemy, abyś wrócił.

– Nie nadążasz za mną – stwierdził Robert. – Jestem szybszy. Nie potrafisz przenosić się wraz ze mną, po każdym przeskoku potrzebujesz dłuższego czasu, aby mnie odnaleźć.

Żelazny milczał chwilę, jakby zastanawiał się, czy może powiedzieć to, co chce.

– To prawda – przyznał wreszcie. – Masz jakąś niezwykłą zdolność nawigowania w sieci. Ale to ci nie może wiele pomóc w sytuacji, gdy kontroluję twoją Nić, a ty sam jej nie znasz. Jeśli mi umkniesz, cofam się i trafiam po niej. Ale co to zmienia? Nie masz na co liczyć. Myślisz, że w ten sposób doczekasz do momentu, aż twoja żona wróci do domu? Sam wiesz, że jeśli spróbuje cię gwałtownie odłączyć od komputera, twój mózg tego nie wytrzyma. Jesteś zbyt głęboko.

Ważne było tylko to, że w obecności Żelaznego nie zdoła nic zrobić. Nie marnując czasu na dalsze dyskusje, ugiął nogi i z całą siłą odbił się nimi od powietrza, w którym lewitował. Raz, drugi – za trzecim program zadziałał, i znowu, na ślepo.

PRZESKOK

Przemknął przez salon samochodowy, pośród wdzięczących się na opływowych karoseriach modelek. Dziesięć sekund – tyle uznał za granicę bezpieczeństwa, zanim pojawi się Żelazny – wystarczyło mu, by uświadomić sobie, że metoda Ferna nie prowadzi do niczego. Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze będzie miał za mało czasu, by drążyć pejzaż i szukać spodniej warstwy programu. To on sam jest tym miejscem, gdzie powinien drążyć.

PRZESKOK

W piwnicznym pomieszczeniu, zapełnionym drewnianymi szafami katalogowymi, sprawdził, czy Corbenic pozostawił mu dostęp do języków programowania. Makro przywołujące je działało. Miał ochotę krzyczeć z radości.

PRZESKOK

Znajdował się pomiędzy przemierzającym gwiaździste niebo kosmicznym krążownikiem a bateriami laserowych działek, zgarniając na siebie ich smugi. Osłonięty jego mgławicowym ciałem krążownik wyrzucił z siebie kilka świecących kuł, które wznieciły na powierzchni planety piekło; wszystko przy akompaniamencie elektronicznych świergotów, wybuchów, wrzasków i jęków konających. W którejś z cyber-kafeterii musiała się w tej chwili zacząć dzika awantura, ale zajęty przywoływaniem i łączeniem modułów FFG nie miał czasu o tym pomyśleć.

PRZESKOK – PRZESKOK – PRZESKOK…

Miotało nim po miejscach nie wiedzieć jak odległych i bliskich, po gęstych od informacji bazach danych, zwariowanych grach, lśniących czystością linii prostych interfejsach wspomagania projektów, po multimedialnych stacjach edukacyjnych i topornych środowiskach graficznych lokalnych sieci małych biur i przedsiębiorstw, po informacjach, przewodnikach i sieciowych klubach zainteresowań. Przestrzeń gadała do niego wszystkimi możliwymi językami, przestrzeń grała melodie, przestrzeń poruszała animacjami, wysyłała przewodników, świeciła mu w oczy pejzażami, światłami, ostrzeżeniami, zachętami.

Ledwie to dostrzegał. Po każdym przeskoku sekundę zajmowało mu rozpakowanie tworzonego programu, potem miał osiem sekund na znalezienie i przyłączenie następnego modułu i sekundę na ponowne zapakowanie wszystkiego przed następnym przeskokiem.

PRZESKOK – PRZESKOK – PRZESKOK…

Na szczęście program nie był niczym skomplikowanym. Gdyby nie musiał wciąż rzucać się po Sieci, jego zmontowanie zajęłoby mu kilkadziesiąt sekund.

Pośrodku wirtualnego Trafalgar Square, po którym przechadzały się charakterystyczne sylwetki Holmesa i Watsona, w którejś ze stacji edukacyjnych, uznał swój program za skończony. Był zupełnym maleństwem i nadzieja, że w strumieniu danych przenoszonych stale w obie strony przez Nić ujdzie uwagi nawet pilnego jej obserwatowa, nie wydawała się nieuzasadniona. Dał mu instrukcję działania i zaczaj: przerzucać się jeszcze szybciej, by w największym możliwym stopniu odwrócić od stworzonego wirusa uwagę Żelaznego.

I znowu – bazy danych, stacje, kluby, sieci lokalne, publiczne interfejsy… Gdyby próbował wysłać swojego wirusa gdziekolwiek na zewnątrz, natychmiast zostałby on przechwycony i skasowany przez CancelBoty sieci publicznej lub systemy strażnicze sieci awaryjnych. Ale on wysłał wirusa po Nici, do własnego sterownika. To nie było zakazane. Podobnie, jak nikt nie zakazuje wbijania sobie noża w udo.

PRZESKOK

Pozostawało tylko czekać i mieć nadzieję, że zadziała.

PRZESKOK

Zatrzymał się.

Uderzyły go w uszy słowa wypowiadane po polsku.

Któraś z procedur zaburzonego w swych funkcjach sterownika zaczęła samoczynnie odkodowywać strumień danych, w którym tkwił; okazały się one transmitowanym dokądś zapisem dźwięku i obrazu, w standardzie używanym przez większość telewizji.

Widział to tak, jakby tkwił w oku kamery. Wielka sala, znana z telewizyjnych relacji, stiuki, złocenia, wielkie gobeliny z wypełnionym herbami wojewódzkich miast konturem Polski. Gęsto zbita publiczność, pierwsze rzędy na fotelach, tylne na stojąco. Obok wieńczących salę drzwi, na podwyższeniu dla gości, mównica. Zajmował ją wyfraczony starzec, o twarzy złośliwego mopsa, z czaszką okoloną wianuszkiem siwizny. Ta twarz wydała się Robertowi skądś znajoma, nie mógł sobie przypomnieć. Czasem kamera przejeżdżała po słuchaczach, rejestrując twarze pełne nieszczerego zachwytu. Starzec kończył jakąś straszliwie namiętną filipikę przeciwko tej Polsce, chamskiej, prymitywnej i ciemnej, którą z pomocą zaprzyjaźnionych mocarstw szczęśliwie składamy dziś do grobu, z nadzieją na nowe, lepsze czasy. Frenetyczne oklaski – kamera w długim przejeździe – mistrz ceremonii zapowiada kolejnego mówcę…

– Dobrze gadał – mruknął z oddali ze swej kolumny spiżowy król. – Ciekawe, co mu odpowie ten ksiądz.

– Ciekawe, czy w ogóle mu odpowie – poprawił króla szewc.

– Ględzenie – podsumował książę.

– Cicho! – szepnął poeta. – Czuję… Czuję w nim Ducha…

Ale Robert nie mógł we wchodzącym na mównicę księdzu dopatrzeć się jakiegokolwiek Ducha. Wyglądał na zwykłego, zmęczonego człowieka.

Ksiądz Skarżyński rozpaczliwie długą chwilę wpatrywał się w twarze słuchaczy, ale nie widział nic, tylko maski – obrzędowe maski, które prześladowały go gdziekolwiek i kiedykolwiek próbował coś swoimi słowami zmienić. Milczenie gęstniało coraz bardziej, aż w końcu kaznodzieja z ciężkim westchnieniem rozłożył przed sobą psalmodię.

– Poezje, psalmy – mruknął przygarbiony, oparty na szabli marszałek. – Rzewne płacze i wzruszenia, ale gdy dojdzie do sprawy, to wszyscy tchórzą.

– Nieprawda! – żachnął się szewc, wywijając buntowniczo swym brzeszczotem. – Trzeba tylko pamiętać o dostarczeniu ludowi stosownej motywacji do walki, a wtedy powstanie!

– Za dużo było tych powstań – wyjaśnił spokojnym głosem przechadzający się wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia starszy pan. – Zbyt łatwo przychodziło wam prowadzanie całych pokoleń na rzeź, bez szans zwycięstwa. Zamiast myśleć o przetrwaniu narodu i jego rozwoju…

– Ależ, honor – zirytował się z dala książę.

– Honor nie jest wielkością biologiczną – nie pozwolił sobie przerwać starszy pan. – A życiem ludów rządzą te same prawa, co każdą żywą istotą. W każdym pokoleniu wyprowadzaliście bohaterów na rzeź, więc kto pozostał? Tchórze. I to jest naturalna samoobrona narodu. Jeśli straci nazbyt wiele krwi, kładzie się na płask i pozwala już zrobić ze sobą wszystko, byle tylko odtworzyć populację. Dzięki pokoleniom tchórzy przeżywa, jak Czesi po Białej Górze albo Francuzi po Yerdun, i po jakimś czasie znowu zaczyna wydawać bohaterów. Chociaż – westchnął – bardziej by się przydało tutaj paru uczciwych księgowych.

56
{"b":"100770","o":1}